Wish you were here

Odszedł w dniu, w którym 33 lata wcześniej ukazywała się jedna z najbardziej przejmujących płyt Pink Floyd.

“Wish You Were Here” to album przywołujący pamięć o nieobecnych. Wielkich duchem i talentem, ale w zadziwiająco niezrozumiały sposób nieobecnych. Paradoks? Przypadek? Kolejny kaprys losu i naznaczonej kaprysami historii muzyki rockowej czy sztuki w ogóle? Strata tym bardziej zasmucająca, że przecież jeszcze nie tak dawno mieliśmy prawo oczekiwać kolejnych koncertów. TEGO zespołu.

Rick Wright był najskromniejszym muzykiem w historii Pink Floyd. Wycofany, nieobecny na pierwszej linii medialnego i towarzyskiego frontu. Sumiennie, ale z wielką pasją pracujący na scenie i w studiu przy swoim zestawie instrumentów klawiszowych. Nieistotne czy działo się to w czasach artystycznej prosperity Floydów, udokumentowanej między innymi znakomitym koncertem w Pompejach, czy w trakcie realizacji płyty “A Momentary Lapse Of Reason”, kiedy to (głównie ze względów proceduralnych) Wright występował jako muzyk sesyjny. To jego partie istotnie wzbogaciły najważniejszy na “A Momentary…” utwór – “Sorrow”.

Zostały płyty Pink Floyd, a na nich jego kompozycje. “The Great Gig In The Sky” i “Us And Them” na “The Dark Side Of The Moon”, suita “Sysyphus na “Ummagumma”, “Remember A Day” i “See – Saw” na “A Saucerful of Secrets”, “Stay” na “Obscured By Clouds”, “Summer ’68” na “Atom Heart Mother” oraz inne, których był współtwórcą. Zostały charakterystyczne partie wokalne, takie jak te w “Astronomy Domine”, “Time”, “Echoes” czy “Wearing The Inside Out”. Został jego dorobek solowy. Skromny, bo dwupłytowy. Zostało przeszywające wykonanie pełnym cierpienia głosem piosenki “Night Of A Thousand Furry Toys” i gościnny udział Sinead O’Connor w kompozycjach z “Broken China”. Została jego wizyta w Gdańsku sprzed dwóch lat, kiedy to towarzyszył na scenie Gilmourowi. Zostały wreszcie fotografie i koncerty.

Jeden z ostatnich występów Ricka Wrighta został zarejestrowany w jego rodzinnym Londynie, 2. lipca 2005 roku. Transmitowane na cały świat w ramach akcji Live 8 koncerty zgromadziły gigantyczną widownię. Tę przed scenami w poszczególnych miastach po obu stronach Atlantyku i tę przed telewizorami. Prawie pół godzinny set Pink Floyd był pierwszym po ponad 20 latach i, jak się miało okazać, definitywnie ostatnim spotkaniem na scenie najsłynniejszego składu zespołu. Co trochę zadziwiające, realizator z uporem maniaka eksponował głównie zachowanie Gilmoura i Watersa, “wycinając” niemal całkowicie z transmisji siedzącego za skromnym zestawem klawiszowym Kurzweila Wrighta. Rick pojawił się na pierwszym planie tylko w końcówce “Comfortably Numb” i podczas pożegnania zespołu z publicznością, gdy Waters zachęcającym gestem przywołał na środek sceny do wspólnego ukłonu pozostałą trójkę. “Breathe”, “Money”, “Wish You Were Here” i “Comfortably Numb” – nie musiał to być finezyjny i wykonawczo bezbłędny finał. Wystarczy, że był na wskroś poruszający. Tak samo jak migawki z prób przed koncertem. Czterech muzyków po latach mentalnej zespołowej zawieruchy, ustalających ze sobą szczegóły występu, wypowiadających się nieśmiało, może nawet z delikatnym dystansem, ale na pewno ciepło i serdecznie o kolegach i czekającym ich wydarzeniu. Wśród nich Rick Wright, mówiący już nieco zniszczonym głosem proste słowa. O tym, że idzie im świetnie. Że to dobrze znowu być z Rogerem na jednej scenie. Kilkuminutowy reportaż kończył się wykonanym na próbę “Wish You Were Here”…

Rick Wright zmarł 15 września 2008 roku w swoim domu, otoczony najbliższą rodziną. Wiadomość o śmierci artysty dotarła do nas późnym popołudniem. To był chłodny, jesienny dzień. Dziwny dzień dla nieobecnych.