Turn it on Again czyli złote czasy radia. cz.5

Projekt „Gdzie oni są?” w Megatotalu na dobre i spotkał się z żywym zainteresowaniem i przychylnością Waszą :) Któregoś dnia odezwał się do nas Damian Recław – wyjątkowy pasjonat muzyki. Przysłał nam swoje wspomnienia, które okazały się czymś znacznie większym niż wspominkowy felieton czy wywiad. Poniżej piąty odcinek tego tekstu. Całość obejmie kilka odcinków, które będą publikowane w każdy poniedziałek aż do… ale to już tajemnica ;) Wam życzymy przyjemnej lektury, a panu Damianowi serdecznie dziękujemy.

Audycja „Studio Stereo”

Sobotnie „Studio Stereo” był na pewno najważniejszą audycją muzyczną Polskiego Radia nadawaną w systemie stereofonicznym na przełomie lat 70. i 80. Audycję nadawano w Programie IV Polskiego Radia przypuszczalnie od 1978 r. w sobotnie wieczory. Jej celem była prezentacja różnych współczesnych odmian muzyki popularnej, w tym także rockowej. W każdą sobotę z drżącym sercem czekałem na zapowiedź repertuaru kolejnej audycji. Była to jedna z największych atrakcji tygodnia, a audycja była tym bardziej wyczekana, że w tym okresie audycji w systemie stereofonicznym z muzyką popularną było jak na lekarstwo. Ponadto były to czasy – obecnemu pokoleniu młodych trudno to pojąć – że w Polsce nie było wolnych weekendów i w soboty chodziło się normalnie do pracy, a sobota była wolna, ale jedna w miesiącu.

Gusta prowadzących i chęć przypodobania się ówczesnemu masowemu odbiorcy sprawiły, że w audycji szczególnie wiele miejsca zajmowała prezentacja ogromie popularnej wówczas muzyki disco, w czym specjalizowali się zwłaszcza gospodarze audycji: Jerzy Rowiński, Bogdan Fabiański. Z tego powodu inne niż disco gatunki muzyczne przedstawiano w audycji niejako jako dodatek do głównej zawartości programu, często były to wybrane wybitne utwory rockowe np. Epitaph KING CRIMSON.

Na szczęście w audycji prezentowano też całe płyty, w tym muzykę dla bardziej wymagających słuchaczy, m.in. muzykę elektroniczną. Jak dziś dzień pamiętam właśnie takie prezentacje w tej audycji albumów „Stratosfear” z 1976 r. zespołu TANGERINE DREAM, „China” VANGELISA z 1979 r., „Moondawn” KLAUSA SCHULZE z 1976 r.

Najpewniej Program IV w ramach swego pasma udostępniał też czas antenowy na retransmisję programów lokalnych. W takim lokalnym „Studio stereo” nadawanym najpewniej z Lublina J. Janiszewski rozpoczął w 1981 r. nadawanie dyskografii zespołu LED ZEPPELIN. Została ona brutalnie przerwana po pierwszej płycie z powodu przerwy w emisji programu radiowego na skutek wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.

Wśród płyt prezentowanych w latach 1980-1981 w ramach sobotniego „Studio Stereo” a także niektórych audycji stereofonicznych w powszedni dni tygodnia największe wrażenie zrobiły na mnie:

1980 ROK

THE BEATLES – wybór wczesnych przebojów, QUEEN – „Queen Live Killers” (1979)?, JETHRO TULL – „Live Bursting Out” (1978)?, THE DOORS – „Absolutely Live” (1970)?, DEEP PURPLE – „Made In Japan” (1972?), GENESIS – Seconds Out” (1977)?

1981 ROK

RAINBOW – „Difficult To Cure” (1981), MIKE OLDFIELD – „Platinum” (1979), SANTANA – Lotus” (1974), TANGERINE DREAM – „The Sorcerer” (1977), YES – „Close To The Edge” (1972), KING CRIMSON – „In The Court Of The Crimson King” (1969), ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA – „Time” (1981), VANGELIS – „China” (1979), JON& VANGELIS – „The Friends Of Mr. Cairo” (1981), SANTANA – „Marathon” (1980), KING CRIMSON – „A Young Person’s Guide To King Crimson” (1974), PROCOL HARUM – „Rock Roots: Procol Harum” (1976), THE MOODY BLUES – „Long Distance Voyager” (1981), GENESIS – „Abacab” (1981), YES – „Going For The One” (1977), KRAFTWERK – „The Man Machine” (1978), JIMI HENDRIX – „Nine To the Universe” (1980)?, PINK FLOYD – „British Winter Tour ‘74” (1974), THE DOORS – „The Doors” (1967)?, KRAFTWERK – „Computer World” (1981), JEAN MICHEL JARRE – „Magnetic Fields” (1981), TANGERINE DREAM – „Stratosfear” (1976), KLAUS SCHULZE – „Moondawn” (1976).

W związku z tym, że u progu lat 80. Polskie Radio w większości wciąż nadawało sygnał w wersji monofonicznej szczególną atrakcją były audycje muzyczne nadawane w systemie stereofonicznym. Jedną z pierwszych tego rodzaju audycji jakie nagrałem był fragment jednego z wydań audycji „Studio Stereo” prowadzone przez Marka Gaszyńskiego w którym zaprezentowano wybór wczesnych przebojów zespołu THE BETLES.

Wśród zaprezentowanych wówczas nagrań znalazły się: She Loves You, From Me to You, I Feel Fine, Can’t Buy Me Love, A Hard Day’s Night, Ticket to Ride, Eleanor Rigby. W większości były to nagrania jakie znalazły się na składance zespołu pt.: „Collection of Beatles Oldies” wydanej przez EMI w 1966 r. Do dzisiaj pamiętam zapowiedzi tych utworów utrwalone na końcówce taśmy chromowej Szczecin-Wiskord C-60, a także te specyficzny dość prymitywny sposób w jaki te oryginalnie nagrane w mono utwory zostały ustereofonicznione z dość toporną separacją na dwa kanały i podziałem: tu gitara, tam perkusja tutaj śpiew jednego Beatlesa, tam drugiego.

Pamiętam też jak mój kuzyn Franciszek K. z entuzjazmem w głosie obwieścił, że tak właśnie powinno wyglądać prawdziwe stereo, bo wciąż mało kto z naszego środowiska miał sprzęt zdolny do odtwarzania muzyki w systemie stereofonicznym.

W związku z tym, że dopiero zaczynałem swoją przygodę z muzyką, a pomimo moich szczerych chęci nie mogłem do niej łatwo dotrzeć, bo głównym źródłem tego dotarcia było dla mnie Polskie Radio to szczególnie odpowiadały mi płyty koncertowe wykonawców jacy mnie wówczas najbardziej interesowali (zresztą żadnych innych szerzej nie znałem, bo niby skąd?).

W sumie miałem wielkie szczęście, bo to moje pragnienie zbiegło się w tym czasie z prezentacją na antenie radiowej wielu albumów koncertowych, często podwójnych podsumowujących osiągnięcia czołowych wykonawców hard-rocka i rocka progresywnego lat 70. Do tej grupy na pewno należały albumy: „Made In Japan” (1972) z japońskich koncertów zespołu DEEP PURPLE, fenomenalny zestaw „Queen Live Killers” (1979) będącego u szczytu możliwości twórczych zespołu QUEEN, album „Live Bursting Out” (1978) grupy JETHRO TULL pamiętny także dzięki relacji satelitarnej w Polsce, a także nagrania koncertowe zarejestrowane podczas paryskich koncertów zespołu GENESIS na albumie „Seconds Out” (1977).

Z kolei do wielkiej klasyki rocka należał już wówczas zespół THE DOORS i jego pamiętny podwójny album koncertowy „Absolutely Live” (1970) z żywiołowymi wersjami najlepszych utworów grupy. Był to początek mojej fascynacji tym zespołem i jego dorobkiem – fascynacji, która w pełni rozwinęła się w ciągu kilku następnych lat i utrwaliła się dzięki prezentacjom jego płyt w audycji „Katalog Nagrań”.

Największe wrażenie zrobiły na mnie następujące utwory: Who Do You Love?, Alabama Song (Whisky Bar), Back Door Man, Love Hides, Five to One, a także When the Music’s Over, Close to You, a zwłaszcza Universal Mind i Celebration of the Lizard. Jako były niedawny miłośnik BONEY M. z trudem przyzwyczajałem się do stylu wokalistyki rockowej prezentowanej przez Jima Morrisona. Z biegiem czasu nowy styl tak mi się spodobał, że na długie lata w ogóle znienawidziłem nie tylko disco, ale także wszelkie style muzyki pop.

Podekscytowany stylem nagrania Stargazer grupy RAINBOW z niecierpliwością czekałem na prezentację w radiu najnowszej płyty tego zespołu. Ukazała się ona w 1981 r. pt.: „Difficult To Cure” i bardzo mnie rozczarowała. Wokalistą na niej nie był już Ronnie James Dio a Joe Lynn Turner, znikła też gdzieś magia wielkich epickich utworów na rzecz melodyjnego hard-rocka na czele z kompozycją tytułową. Ten nowy styl bardzo mi nie odpowiadał.

Wtedy też po raz pierwszy usłyszałem nową wówczas płytę MIKE’A OLDFIELDA pt. „Platinum” (1979). Oznaczała ona pewne odejście od jego dotychczasowej stylistyki, gdyż obok jednego długiego utworu podzielonego zresztą na kawałki, zawierała także kilka krótszych utworów. Ponadto nowe kompozycje były bardziej rockowe niż dotychczas. Ja wcześniejszej twórczości Oldfielda nie znałem – bo niby skąd – więc z radością przyjąłem ten jego nowy album i pozostaję jego fanem do dzisiaj. Potem przez wiele lat nie mogłem go ponownie nagrać, bo w Polskim Radio dość rzadko go prezentowano.

Innym wydawnictwem, które pobudziło moją wyobraźnię był album „Lotus” zespołu SANTANA dokumentujący japoński koncert tego wybitnego gitarzysty w połowie lat 70. XX w. Pod względem stylistycznym album stanowił kwintesencję latynoskiego rocka i jazzu fusion, którym w tym czasie fascynował się Santana.

Ten zestaw nagrań grupy SANTANA jaki zaprezentowano na „Lotus” nie do każdego przemawia, ale przez tę właśnie prezentację ja już na zawsze polubiłem właśnie takiego odlotowo-jazzowego Santanę i utwory z tej płyty: Going Home, Black Magic Woman, Gypsy Queen, Oye Como Va, Yours Is the Light, Batuka, Xibaba, Stone Flower (introduction), Waiting, Castillos de Arena Part 1 (Sand Castle), Samba de Sausalito, Incident at Neshabur, Samba Pa Ti, Toussaint L’Overture.

Płyta była bardzo długa, bo oryginalnie był to trzypłytowy album, a także wyjątkowo dobrze nagrana pod względem technicznym, co było zasługą japońskiej techniki rejestracji koncertu. W tym czasie, w ogóle co było japońskie kojarzyło się ze szczytem techniki na świecie, a marzeniem każdego nastolatka – w Polsce tego czasu kompletnie utopijnym – było posiadanie japońskiego sprzętu stereofonicznego do odsłuchu i nagrywania muzyki.

W początkach swojej drogi muzycznej, gdy jeszcze byłem fascynatem muzyki disco, pewnego dnia przyszedł do mnie mój kuzyn Franciszek K. uczący się wówczas w liceum plastycznym w Bielsku białej i oświadczył, że jednym z najlepszych zespołów jaki istnieją jest YES. Nie wiedziałem o co chodzi i się dopytywałem jaki to zespół, a ten mi ponownie mówi o „Yes”. Wtedy nie wiedziałem, że to jeden z klasyków rocka progresywnego lat 70. i że w 1978 r. nagrał płytę „Tormato”, o której wspominał kuzyn, że ma ją jeden z jego kolegów z bielskiego liceum i że uczestniczył w jej wspólnym przesłuchaniu na gramofonie bezpośrednio z oryginalnej płyty.

Trochę jeszcze trwało zanim przyzwyczaiłem się do nazwy YES, ale przełomem w polubieniu tego zespołu i jego twórczości było nagranie przez mnie z radia klasycznego albumu tej grupy „Close To The Edge” (1972). Dopiero zapoznanie się z jednym z jego największym dzieł, tytułową suitą ostatecznie zmieniło mój stosunek do zespołu i jego muzyki. Wbrew wielu tym, którzy dzisiaj wyśmiewają dokonania takich grup jak YES uważając ich twórczość za bufonadę, nadal uważam, że wszystkie klasyczne płyty tego zespołu z lat 70., w tym powyższa, należą do największych osiągnięć muzyki rockowej.

Kilka lat później przy okazji prezentacji tytułowej kompozycji z tej płyty w jednym ze swoich programów Piotr Kaczkowski powiedział, że jest to opowieść o artyście, którego sztuka jest niezrozumiała, i który postanawia popełnić samobójstwo, ale wraca znad tej „krawędzi” gdy uświadamia sobie, że może gdzieś znajduje się choć jeden człowiek, który może lubi jego muzykę i odczuwa podobnie jak twórca, i że dla nie warto żyć i tworzyć.

Jedną z najbardziej lansowanych płyt zachodnich w Polskim Radio w 1981 r. był album JON & VANGELIS – „The Friends Of Mr. Cairo”. Obecnie to jedna z popularniejszych starych płyt a także miłe wspomnienie muzyki Ojców dla młodszego pokolenia. Stosunkowo mało ludzi wie jednak o tym, że oryginalnie album ten był wydany w innej okładce niż w obecnej kompaktowej reedycji (zresztą od dawna wymagającej zremasterowania), ale także w innym układzie utworów.

Ja zapamiętałem go właśnie w tym oryginalnym pierwszym analogowym układzie utworów przedstawiającym się następująco: The Friends of Mr. Cairo, Back to School, Outside of This (Inside of That), State of Independence, Beside, The Mayflower. Album ten nagrałem na magnetofonie szpulowym „Aria” i często go słuchałem, może nawet nie tyle z wielkiej miłości do niego, co raczej z braku innych możliwości. To dobra płyta, choć dla mnie zbyt popowa, stąd mój lekki dystans do niej. zawsze jednak lubiłem nagranie tytułowe z odgłosami walk ulicznych i jakby porachunkami mafijnymi.

Pamiętam, że kiedyś po całodziennej pracy przy żniwach, gdy wieczorem już się umyłem i przebrałem, z większym niż wcześniej entuzjazmem słuchałem tego albumu ledwo siedząc ze zmęczenia w swym starym fotelu patrząc na odblaski światła w szczelinach kręcących się szpul z taśmą, a także odbicia przeźroczystej klapie magnetofonu „Aria”.

Prawdziwy fan rocka gardzi składankami, bo zbiera wyłącznie oryginalne płyty. Taka była i jest nadal ogólna opinia wśród tzw. zbieraczy płyt. Jest w tym wiele racji, ale także często takie składanki są niekiedy jedną okazją do zapoznania się z twórczością mniej popularnych wykonawców, lub były – jak wówczas – jedynym sposobem posiadania lub zapoznania się z dorobkiem jakiegoś pożądanego wykonawcy. W każdym razie na pewno takim wykonawcą najbardziej przez mnie pożądanym do nagrania był w tym czasie zespół KING CRIMSON, stąd bardzo się ucieszyłem z prezentacji w radio składankowego albumu „A Young Person’s Guide To King Crimson” (1974).

Była to pierwsza składanka zespołu i zgromadzono na niej wszystkie co wybitniejsze nagrania grupy m.in. Epitaph, Starless, In the Court of the Crimson King, ale także utwory mniej znane np. Groon lub w innych wersjach, np. I Talk to the Wind z wokalizą Judy Dyble z gupy FAIRPORT CONVENTION. Dzięki nagraniu tego podwojnego albumu czułem się w pelni uszczęśliwony, choć nie całkiem spełniony, gdyż jednak chciałem nagran niektóre nagrania w całości, a nie tylko we gfragmencie, a ponadto chciałem wreszcie posłuchać płyt KING CRIMSON w całości. W każdym razie często potem słuchalem tej składanki katując nia przy okazji kolegów.

Początek lat 80. upłynął pod znakiem powrotu wielu dawnych gwiazd do aktywnej działalności i nagraniem przez nie nowych płyt. Jednym z takich wykonawców był zespół THE MOODY BLUES, którego wydany w 1981 r. album „Long Distance Voyager” święcił triumfy wśród publiczności i na listach sprzedaży. Ja także należałem do tych, którzy zachłysnęli się tą płytą i lubię do dzisiaj, choć wiem, że to już nieco inna muzyka niż ta z klasycznych płyt Moodies z przełomu lat 60. i 70. XX w. Wtedy nie zwróciłem szczególnej uwagi na fakt, że zespół od płyty „Octave” (1978) grał już z nowym keyboardzistą PATRICKIEM MORAZEM, wirtuozem instrumentów klawiszowych, który w znaczący sposób wpłynął na odnowienie brzmienia grupy.

Zawsze jak słucham takiego tego albumu to przypomina się wczesna młodość i rok 1981 ze wszystkimi jego problemami i nadziejami, a także polskie tłumaczenia utworów na płycie podane przez prowadzącego audycję spikera, m.in.: Głos (The Voice), Gadam bzdury (Talking Out of Turn), 22 tysiące dni (22,000 Days), Malowany uśmiech (Painted Smile), Refleksyjny uśmiech (Reflective Smile), Weterani kosmicznego rocka (Veteran Cosmic Rocker).

Niekiedy czeka się całymi latami aby ponownie nagrać jakąś płytę usłyszaną w młodości i wcześniej czy później to wreszcie następuje, ale nie zawsze. Przykładem takiej płyty, której nie można sobie było przez wiele lat nagrać, a obecnie nadal nie można jej kupić, bo do dzisiaj nie wyszła na kompakcie jest album „Nine To the Universe” (1980) JIMI HENDRIXA. W 1980 r. była to „nowość” (bo nowa płyta) ale jednocześnie „staroć” (bo nagrania sprzed lat).

Na albumie tym znalzały się nagrania głównie o bardziej bluesowym i jazzowym charakterze, stąd album byl wysoko oceniany w pismach bluesowych i jazzowych. Na mnie wrażenie zrobiły zwłaszcza następujący utwory: Message from Nine to the Universe, Jimi/Jimmy Jam, Young/Hendrix. W przeciwieństwie do albumów „Crash Landing” i „Midnight Lightning” wydawca tego albumu Alan Douglas nie zatrudnił do dogrania w zachowanych utworach partii instrumentalnych muzyków sesyjnych przez co utwory zaprezentowane na tym albumie zachowały swe autentyczne hendrixowskie brzmienie i formę. To chyba zadecydowało o tym, że to jedna z najlepszych płyt Hendrixa wydanych po jego śmierci. Ironią losu jest fakt, że z powodu tego, że nie wznowiono jej na CD stosunkowo mało ludzi może się z nią obecnie zapoznać.

Jedną z najczęściej granych w 1981 r. płyt w Polskim Radio był album „Computer World” (1981) zespołu KRAFTWERK. Podobnie do wcześniejszych płyt grupy było to wydawnictwo koncepcyjne mówiące o wpływie komputerów na życie człowieka. W tym czasie było to dość abstrakcyjne nawet na Zachodzie, gdyż komputery dopiero wchodziły na rynek, a Polsce było to zupełnym sci-fi.

Gdy słuchałem tej płyty po raz pierwszy zaraz po jej wydaniu przy okazji prezentacji w radiowej Trójce nie specjalnie mnie zachwyciła, gdyż w muzyce elektronicznej raczej oczekiwałem brzmienia „szkoły berlińskiej” niż stylu „szkoły z Düsseldorfu” którego głównym przedstawicielem był właśnie ten zespół. Na niezbyt dobre przyjęcie tego albumu w całości pewien wpływ miało także to, że po raz pierwszy zapoznałem się z nim w wersji monofonicznej, co na pewno wpłynęło na pogorszenie walorów odbioru tego rodzaju muzyki.

W „Studio Stereo” była to kolejna z rzędu prezentacja tego albumu (w poszczególnych audycjach na przemian nadawano niemiecką i angielską wersję tej płyty) tym razem oczywiście w systemie stereofonicznym. W tym czasie, a było to pod koniec 1981 r. płyta już mi się podobała, a zwłaszcza utwory: obie części Computer World (Computerwelt), Computer Love (Computerliebe), natomiast nigdy nie przepadałem za wychwalanym i wydanym na singlu przeboju z tego albumu Pocket Calculator (Taschenrechner). W tym czasie niektórzy dziennikarze wyśmiewali się zresztą z tekstów tego albumu wskazując na ich prymitywizm i nie widząc głębszego przesłania zawartego w całości myśli przewodniej tej płyty, co znalazło później także swe odzwierciedlenie w w nie całkiem pochlebnych recenzjach z koncertów KRAFTWERK w Polsce w 1982 r.

Jednak wydarzeniami muzycznymi jakie najbardziej zapadły mi w pamięci związanymi z audycją „Studio Stereo” z 1981 r. były prezentacje dwóch albumów: TANGERINE DREAM – „Stratosfear” (1976) i KLAUS SCHULZE – „Moondawn” (1976).

Album „Stratosfear” zespołu TANGERINE DREAM to moim zdaniem apogeum twórczości tego zespołu. Na jego gęste pełne tajemniczości i intrygujące brzmienie na wpłynął też talent i wrażliwość występującego wówczas z grupą trzeciego wielkiego, po EDGARZE FROESE i CHRISIE FRANKU wielkiego tangerinomana, a obecnie nieco już zapomnianego PETERA BAUMANNA. To właśnie ten muzyk był odpowiedzialny na nadanie TD tej aury tajemniczości z jaką spotkaliśmy się na tym albumie, a jaką następnie wyczarował wraz z Monachijską Orkiestrą symfoniczną na swym solowym debiucie (nie wznowionym w wersji CD do chwili obecnej) albumie „Romance’76” (1976).

Mnie się album „Stratosfear” podobał od pierwszej chwili, gdy po raz pierwszy usłyszałem kompozycję tytułową z niego na monofonicznym magnetofonie kasetowym Grundig u kuzyna. W audycji „Studio Stereo” na jesieni 1981 r. nadano go dwukrotnie, gdyż podczas pierwszej prezentacji podczas emisji wystąpiły znaczne szumy a nawet przerwa podczas prezentacji płyty. Z tego co pamiętam zakłócenia te wystąpiły gdzieś w rejonie nagrań z drugiej strony płyty, a więc w cichych fragmentach 3 A.M. at the Border of the Marsh From Okefenokee (O 3 rano na granicy z Okefenokee), Invisible Limits (Niewidzialne bariery). Podane tłumaczenia są oczywiście oryginalnymi tłumaczeniami z zapowiedzi spikera prowadzącego wówczas audycję.

Ja nagrywałem obie te prezentacje na szwej szpulowej „Arii” ciesząc się z dobrej jakości drugiej prezentacji i dźwięku w systemie stereo najwyżej wówczas dostępnej mi jakości. Była to w następnych latach jedna z najczęściej słuchanych przez mnie płyt, a także jedna z pierwszych jakie kupiłem parę lat później za miesięczną wypłatę na oryginalnym analogu w sklepie płytowym przy ul. Floriańskiej w Krakowie.

O ile płyta TANGERINE DREAM od razu mnie zachwyciła, to równie klasyczny album KLAUSA SCHULZE – „Moondawn” (1976) nie zrobił na mnie przy pierwszym przesłuchaniu aż takiego wrażenia. Było to spowodowane faktem, że nie znałem w pełni wkładu KLAUSA SCHULZE do stylu berlińskiego w muzyce elektronicznej, a ponadto wtedy myślałem, że to taki naśladowca spółki Froese i inni. W tym przekonaniu utwierdziło mnie przesłuchanie tej płyty, gdyż w utworze Floating zastosowano podobne rozwiązania rytmiczne na sekwencerach co w kompozycjach TD. Dopiero późniejsze odsłuchiwanie tej płyty, a także okoliczności jej nadania bezpośrednio przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce i zawieszeniem nadawania audycji muzycznych Polskiego Radia wpłynęły na zmianę mojego zdania o niej.

Na koniec muszę opowiedzieć o pewnym ważnym wspomnieniu dotyczącym audycji, o której nie wiem nawet tego jak się dokładnie nazywała i z jakiej rozgłośni była nadawana. Najpewniej było tak, że na jesieni 1981 r. w ramach retransmisji jakiegoś lokalnego „Studio Stereo” (najpewniej z Radia Lublin) Jerzy Janiszewski rozpoczął prezentację dyskografii LED ZEPPELIN w wersji stereofonicznej. Przyjęło to postać swego rodzaju muzycznej monografii z jego solidnym komentarzem na temat dziejów tego zespołu i zawartości poszczególnych płyt. Poprzedził ja albumami THE YARDBIRDS – „Remember The Yardbirds” (1971) i THE JEFF BECK GROUP – „Truth” (1968), a następnie udostępnił debiutancki album LED ZEPPELIN – „Led Zeppelin” (1968). Płyty te zawsze były puszczane z podziałem na części (strony analogowe płyty) w dwóch kolejnych programach każda z prezentacji. Niestety wprowadzenie stanu wojennego przerwało prezentację dyskografii LED ZEPPELIN. Dzięki tym prezentacjom zapamiętałem J. Janiszewskiego jako rock fana i Kogoś puszczającego w Polskim Radio dobre płyty.

Damian Recław

ciąg dalszy nastąpi…

poprzednie odcinki: 1, 2, 3, 4

————————————————————–

O Autorze

O sobie mogę powiedzieć, że udało mi się zrealizować wiele z tego co w młodości planowałem. Skończyłem studia historyczne na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach (1989), studia podyplomowe z zakresu muzealnictwa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie (1993), pracowałem w kilku szkołach, a od 1988 r. pracuję w Muzeum w Gliwicach. Od 2003 r. jestem kierownikiem Działu Historii i dokumentacji Mechanicznej, a także kierownikiem Zamku Piastowskiego i redaktorem wydawnictw naukowych Muzeum. Prywatnie interesuję się kulturą popularną a zwłaszcza muzyką i filmem.