Rzadka to sztuka w muzycznym biznesie, by jakiś wykonawca przez prawie 30 lat aktywności fonograficznej niczego nie spartolił. NICZEGO! Sonic Youth podpadają idealnie pod powyższe.
—————
—————
Pisanie o nowych wydawnictwach tej kapeli jest okrutnie nudne. Domyślam się nawet, że w umiarkowanie licznej grupie dziennikarzy muzycznych zajmujących się rockiem alternatywnym, jakiś mały odsetek stanowią ci, którzy chociaż raz w życiu chcieliby “zjechać” nowojorczyków. Tak szczerze, bezpardonowo i dla zdrowotności. Warunek wszak jest jeden – Sonic Youth musieliby dostarczyć im odpowiedniej pożywki, czyli wydać chłam. A skoro do tej pory nie wydali? Oto rozkoszny problem nas, maluczkich. Problem tym bardziej dokuczliwy, że w ciągu kilku (kilkunastu?) kolejnych lat nic nie wskazuje na zmianę.
“The Eternal” to kolejna porcja znakomitego, gitarowego rzemiosła. Łba ani żadnego ucha nie urywa, potwierdza jedynie po raz kolejny niekwestionowaną pozycję ekipy Thurstona Moore’a w alternatywnym półświatku. Pozycję lidera, dodajmy. Jeśli bezczelnie przyjmiemy, że płyty Sonic Youth, takie jak “Daydream Nation”, “Goo”, “Dirty” czy “Washing Machine” są dla tej kapeli normą, “The Eternal” łapie się z powodzeniem w grupie drugiej, czyli dzieł “ledwie” znakomitych, choć już nie rewolucyjnych. Zresztą, żądni absolutów fachowcy i tak tę płytę oleją. Nie ma bowiem na świecie wykonawcy, który planuje i rozkłada swoją rewolucyjną sztukę na dziesięciolecia, a przecież tacy być powinni, prawda? Docenci, na drzewo!
Mentalnym patronem “The Eternal” jest Ron Asheton, zmarły w styczniu tego roku gitarzysta The Stooges. W składzie zameldował się na stałe były basista Pavement – Mark Ibold, który wspomagał Sonic Youth już w 2006 roku, na trasie promującej album “Rather Ripped”. Płytę rozpoczyna celny, motoryczny groove – “Sacred Trickster”. Gdyby ktoś miał wątpliwości – Kim Gordon skończyła w kwietniu 56 lat, co nie przeszkadza jej kasować wokalnie żeńską konkurencję w postaci Allison Moshart, Karen O czy innych Beth Ditto. Numery zaśpiewane na “The Eternal” przez basistkę (oprócz wyżej wspomnianego jeszcze “Calming The Snake”, “Malibu Gas Station” i “Massage The History”) tworzą mocny kręgosłup tej płyty. Osobliwie wypada zwłaszcza zamykający album ostatni z wymienionych. Snujący się, pięknie oplatający całość temat gitary akustycznej powraca w zalewie gitarowych jazgotów Moore’a, będąc jakby początkiem delikatnej, klimatycznej cody z łamiącym się, wręcz płaczliwym wokalem Kim. Ktoś, kto przed pierwszym przesłuchaniem nie sprawdzał długości utworów, będzie się przez chwilę zastanawiał, czy orkiestra powtórzy tutaj jazdę znaną choćby z “The Diamond Sea”. Jest szansa na ponad dwudziestominutowy, psychodeliczny odlot? Nie ma. Po 9 minutach i 45 sekundach kończymy zabawę. Ale zanim zakończymy ją na dobre, zwróćmy jeszcze uwagę na duet wokalny Gordon – Moore w “Anti Orgasm” czy czwarty na płycie kawałek “Antenna”. Refren zapewnia tej kompozycji miano “prawdopodobnie pierwszego radio friendly kawałka Sonic Youth” bez uszczerbku na jego wartości artystycznej. Inna sprawa, że radio (zwłaszcza w Polsce) nie jest jeszcze na tyle friendly, żeby to podchwycić. Zresztą, w przypadku tego zespołu nie ma to żadnego znaczenia.
“The Eternal” to rock’n’rollowa pańszczyzna odrobiona na wciąż dla wielu nieosiągalnym poziomie. Szczerze, mocno, gitarowo. Jesteśmy w domu, Panie Moore!
Piotr Stelmach