Skąd oni się wzięli? OK. Pracowali nad płytą kilka lat, ale bez przesady! Tak się grało prawie czterdzieści lat temu. No, później też, ale to wtedy właśnie Wishbone Ash, Pink Floyd, King Crimson, Free grzali najbardziej. Ktoś Cinemon żywcem wyjął z tamtej epoki i wrzucił do dzisiejszego Krakowa. No i bardzo dobrze!
Cinemon to bardzo cenne zjawisko. W epoce zdominowanej przez jęczące panienki i chłoptasiów miauczących do trzech akordów, przywracają wiarę w potęgę klasycznego tria: wiosła, basu i garów. No i umiejętności gry na nich. I to jakich umiejętności!
Choć nawiązanie do wyżej wymienionych grup sugerowałoby hasło rock progresywny – nazwę dziś śmierdzącą stęchlizną, proszę się nie zrażać. Tak, jest tu miejsce na wirtuozerię, monumentalizm, melancholię, psychodeliczne klimaty i inne znaki firmowe gatunku, ale są one przyprawą do solidnego rockowego grania.
To płyta zadziwiająco lekka. Zespół znalazł metodę na skomponowanie dzieła (bo warto potraktować płytę jako całość) wielowątkowego, rozbudowanego, o wielu odniesieniach do twórczości innych artystów, ale przy tym oryginalnego i sprawiającego prawdziwą przyjemność w odbiorze. To nie jest męczenie węża. To jest dobry kawał rockowej muzy w najlepszym wydaniu, jakiego nad naszą Wisłą ze świecą szukać.
Weźmy taki Storm. Zaczyna się klasyczną progresywną, monumentalną pompą po to, by chwilę potem dosłownie zacytować Marillion (z Fugazi), z wdziękiem wejść w obszar współbrzmień a la Wishbone Ash i doprawić je akcentami ze słoiczka z naklejką Black Sabbath. Dalej następują kolejne przejścia, motywy, cytaty.
Odkrywanie ich tu i teraz to jak opowiadanie komuś fajnego filmu. Opowiadającego kręci, ale słuchającego może doprowadzić do szału. Warto więc osobiście rozwiązać rebusy i kalambury z płyty Cinemon. A jeśli kogoś ta muza skłoni do powrotu do jej źródeł albo zapoznania się z nimi, to tylko dobrze. Bo to dobra muzyka jest. I ta i tamta :)