To już 5 lat. Pamiętasz dokładnie ten moment kiedy po raz pierwszy padła nazwa Little White Lies?
No właśnie dopiero całkiem niedawno dotarło do nas, że za nami już prawie 5 lat. To były wyjątkowo pracowite lata, pełne emocji, wrażeń, niekończących się misji, wielu problemów, ale także wielu chwil autentycznej radości.. Kiedy człowiek jest w nieustającym pędzie czas umyka szybko i może dlatego jesteśmy lekko zszokowani, że to już tyle czasu trwa. Czuję, jakby wszystko wydarzyło się przed chwilą, dlatego też doskonale pamiętam każdy moment naszej wspólnej przygody. Ostatnio dużo myślę o tym, co było, co jest, jak będzie a jak powinno być. Niezwykle interesujące jest to, ile czynników musi się na siebie nałożyć, ile sytuacji wydarzyć i dróg zbiec żeby coś mogło zaistnieć. Nam zajęło jedną próbę i dwie butelki wina, żeby się w sobie zakochać i stworzyć zespół. Nazwa padła chwilę potem i podobnie jak wszystko inne dołączyła do fali decyzji podjętych bez najmniejszego zawahania.
Pierwszą płytę (Devils In Disquise) zrealizowaliście w duecie ze Zbyszkiem przy użyciu automatu perkusyjnego. Cechuje ją minimalistyczne, ale pełne transowej energii, wręcz punkowe brzmienie. Do pracy nad drugą Days Of Chaos, uznawanej w wielu recenzjach za Wasze najdojrzalsze dzieło dołączyła znakomita sekcja – Piotr Gwadera oraz Paweł Cieślak. Pozostając dalej rockową alternatywą wkroczyliście śmielej na nowe tereny – pierwotnego rock’n’rolla, bluesa, czy nawet soul. Mimo to niektórzy fani, bardziej identyfikują się z tamtym, drapieżnym debiutem. Jak patrzysz z perspektywy czasu na obydwa albumy?
To są dwa kompletnie różne albumy ale brzmi w nich ta sama nuta, nuta, która charakteryzuje nasze granie – dużo melodii, proste piosenki, czasem drapieżne czasem spokojne. Naszą muzykę kształtują emocje, które nami targają w danym momencie. Dlatego też pierwszy album był bardzo surowy, pełen energii wynikającej z naszego szaleństwa i totalnego entuzjazmu, który nami wówczas zawładnął. Drugi jest po prostu bardziej stonowany, ułożony, dojrzalszy, czyli mający te cechy, które my wtedy nosiliśmy w sobie. Mówimy tu jednak o materiale studyjnym, bo na koncertach takiego rozróżnienia zupełnie nie ma i nie wiem czy kiedykolwiek było zauważalne.
Czy wiesz, że mimo rosnącej popularności crowdfundingu (finansowania społecznościowego) wielu polskich twórców nadal ma opory przed zbieraniem funduszy na swoje projekty przez internet? Wy swój drugi album Days Of Chaos wydaliście dzięki takiemu właśnie wsparciu. Teraz zbieracie na klip. Co mogłabyś poradzić tym, co jeszcze wciąż mają wątpliwości?
Absolutnie nie ma się czego bać. Rozumiem wszelkie wątpliwości ponieważ nam także zajęło mnóstwo czasu podjęcie decyzji natomiast to co wydarzyło się potem przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Przy pierwszym projekcie założony budżet zebraliśmy w niespełna dwa tygodnie.. ta świadomość, że wokół nas są ludzie, którzy chcą wspierać nasze działania i są gotowi nam pomóc na wszelkie możliwe sposoby dała nam potężny zastrzyk energii. Dzięki nim mamy drugi album i to na serio jest fantastyczna rzecz! Teraz zbieramy fundusze na dwa teledyski i promując to postanowiłam napisać zupełnie szczerze jak jest – rynek muzyczny w Polsce nas nie rozpieszcza i jeśli nie masz grubej kasy na koncie albo super dochodowego biznesu to nagle okazuje się, że nie starczy ci na wszystko. Wytwórnie płytowe nie rozdają pieniędzy, koncerty za stawkę to rzadkość, płyty sprzedają się tak jak się sprzedają, a niestety wejście do studia liczone jest w tysiącach. Dobry teledysk tani nie jest, a jak doliczysz jeszcze swój sprzęt to właściwie nie masz na śniadanie. Oczywiście proszę nie zrozumieć mnie źle – to nie jest wylew żalu czy złości, a jedynie próba poradzenia sobie z rzeczywistością. Mówię o niej otwarcie, bo wiem, że wokół nas są ludzie, którzy ten problem rozumieją i razem wspólnie możemy się z nim zmierzyć.
Trudne pytanie. Gdy po raz drugi Wasz album (Days Of Chaos) został wybrany przez fanów Łódzką Płytą Roku poszły niestety po łódzkim środowisku muzycznym szepty, że coś zostało ustawione, ktoś maniakalnie wysyłał smsy, etc… Frekwencja na Waszych łódzkich koncertach przeczy tym zarzutom. Przeczy też stara maksyma, że w branży sukces niekoniecznie przyciąga kompanię… Możesz jakoś się do tego odnieść?
Mogę jedynie powiedzieć, że maniakalnie to namawialiśmy przyjaciół, rodzinę, znajomych, fanów do tego, aby nam pomogli po raz drugi otrzymać tą nagrodę, która jest dla nas bardzo ważna. Udało się po raz drugi, a szepty nas nie interesują, wolimy hałas.
Zagracie 22. października, pierwszego dnia tegorocznej edycji prestiżowego łódzkiego Soundedit Festival. Zaprezentujecie tam premierowe utwory. Czy możesz coś o nich powiedzieć?
Na początku roku postanowiliśmy zrobić sobie małą przerwę bo jednak rok 2014 był dla nas wyjątkowo intensywny – ślub, wydanie płyty, trasa, remont mieszkania… Pomysły snuły się po kątach cały czas, ale dopiero niedawno zaczęły się materializować. Jestem dumna, bo wiele z nich zapoczątkowałam i rozwinęłam osobiście, a było to dla mnie ogromnym wyzwaniem, ponieważ gitary w ręku nie miałam od lat! Zbyszek szybko podłapał temat i tak powstały pierwsze zarysy nowego materiału. Uważam, że Soundedit jest cudowną okazją do skonfrontowania z publicznością naszych nowych pomysłów. Poza tym pojawią się piosenki z pierwszego albumu, które nie gościły ostatnio w naszej koncertowej setliście, a ciekawie będzie je zagrać z pełnym instrumentarium.
Jaki moment z Waszych koncertów najbardziej utkwił Ci w pamięci? Wyobraź sobie, że jesteś wampirzycą i żyjesz wiecznie w świecie, w którym nie ma już niestety muzyki. I ten właśnie moment to jest ta ostatnia rzecz związana z graniem, o której zapomnisz….
Zagraliśmy mnóstwo koncertów i wierzcie mi – w głowie mam całe archiwum zdarzeń. Jest dużo pięknych, emocjonujących chwil, sporo śmiechu, trochę irytacji, absurd też ma swoją półkę. Cudnie się wspomina wszystko i chyba niemożliwością jest wybranie jednej sytuacji. W głowie mam mix – pierwszy koncert w historii zespołu w Bagdad Cafe, Open’er, pierwsza Offsesja w Trójce, koncert na Soundrive Festival w Gdańsku dzień po tym jak Zbyszek mi się oświadczył, koncert na naszym weselu, koncert w Kaliskiej z okazji wydania drugiej płyty.
Tu i ówdzie słychać, że rock’n’roll umiera, a za za jakiś czas, że odradza się – w nowej, ale niepozbawionej pierwotnej energii formie… Gdybyś miała krótko wytłumaczyć współczesnemu siedmiolatkowi czym jest rock’n’roll, tak żeby w niego uwierzył, jakich słów użyłabyś?
Nie sądzę, aby to była kwestia wiary. Tu nie ma czego tłumaczyć, tu trzeba słuchać.
Tak po prostu… Twój głos sprawdza się w bardzo wielu różnych stylistykach – od rockandrollowego pazura, poprzez soul aż do przeróżnych odcieni chill-outowej elektroniki. To z czegoś wynika. Wrażliwość muzyczną kształtują przeżycia z okresu dzieciństwa, dorastania. Pamiętasz te decydujące albumy i utwory?
Jako dziecko uwielbiałam słuchać Queen. Mój tata miał takie fajne pudełko z kasetami i grzebanie w nim to było jedno z moich ulubionych zajęć. Ubóstwiałam oglądać musicale – ‘Hair’, ‘The Sound of Music’, ‘Grease’, ‘Dirty Dancing’ – na zmianę moim ukochanym był John Travolta albo Patrick Swayze. Zaliczyłam korbę na Roxette, było też trochę polskiej muzyki, trochę hip hopu a potem odkryłam Massive Attack, Portishead i Lamb. No i było po mnie.. Chyba od tego momentu tak naprawdę rozpoczęła się moja edukacja muzyczna. Pochłaniałam wszystko, szukałam, sprawdzałam, namiętnie słuchałam, aż wreszcie dorwałam gitarę w swoje ręce. W tym momencie weszłam na zupełnie inny, nowy level. Zaczęłam robić swoje.
Jesteś teraz zaangażowana w kilka projektów – oprócz Little White Lies, współpracujesz m.in. z Hatti Vatti oraz Marcinem Zabrockim. Dajesz sobie radę z tzw. logistyką doskonale, a czy te projekty także wzajemnie przenikają się jeśli chodzi o Twoje twórcze inspiracje? Czy na siebie wzajemnie wpływają?
W muzyce próbowałam już chyba wszystkiego i nie wynika to z mojego zagubienia stylistycznego lecz z czystej ciekawości i potrzeby próbowania nowych rzeczy. Nic tak nie odświeża głowy jak nagła zmiana klimatu! Każdy z tych projektów nastraja mnie inaczej, każdy buduje mój charakter. Jestem kobietą i z natury jestem skazana na skomplikowaną osobowość, dlatego staram się dostarczać sobie całego spektrum wrażeń. Muzyką elektroniczną zajmuję się najdłużej, no i co.. nie ma nic lepszego niż dobre techno :) Z Piotrem HV poznaliśmy się dosłownie 3, 4 miesiące po tym jak powstało LWL i pamiętam jak dziś moją szczękę leżącą z wrażenia na podłodze przed djką jak grał seta. Trafił w mój czuły punkt i tak właściwie zaczęła się nasza współpraca. Dogadujemy się świetnie, jesteśmy przyjaciółmi, uwielbiamy razem grać. Marcina Zabrockiego poznałam osobiście dopiero niedawno. Zadzwonił z propozycją współpracy, zapytał, czy chciałabym go wesprzeć wokalnie na koncertach. Podesłał album do odsłuchu i właściwie po pierwszych kilku kawałkach wiedziałam, że tak, że chcę. Jestem ultra wybredna, jeśli chodzi o piosenki z polskim tekstem, a tu nagle okazało się, że cały jego solowy album jest po prostu prześwietny. Spodobał mi się pomysł śpiewania po polsku.. poczułam wyzwanie, bo przecież nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam.
Wyobraź sobie, że znalazłaś walizkę z milionem dolarów. Wiesz, że gdy ją podniesiesz, ktoś na Antypodach wywróci się podczas jazdy na rowerze i potłucze się albo niech tam, może nawet zakończy żywot! Co zrobisz…?
A czy na przykład opcja ‘bez podnoszenia walizki – otwieram ją i wyjmuję zawartość’ wchodzi w grę?
Perfekcyjnie wymijająca odpowiedź ;-) Jesteś na koncertach bardzo energetyczna. Jak to jest, kiedy stoisz na scenie? Patrzysz ludziom w oczy, obserwujesz ich, czy bardziej skupiasz na sobie i zamieniasz się w muzykę?
Raczej nie patrzę ludziom w oczy. Trochę się wstydzę.. Nie wiem czego, ale na przykład często śpiewam z zamkniętymi oczami, łatwiej się wtedy skupiam i czuję się jakoś bezpieczniej chociaż jest to bardzo dziwne, bo przecież nie noszę w sobie obawy przed sceną, a wręcz przeciwnie – dopiero na scenie czuję się kompletna. Nie potrafię chyba tego do końca wyjaśnić. Na pewno lubię, chcę i muszę dawać z siebie energię. To chyba tak naturalnie jest ze sobą powiązane. W trakcie koncertu wytwarzam coś i nie sposób tego utrzymać w środku. Poza tym zawsze przeżywam każdy dźwięk czy słowo. Do tego mam obsesję na punkcie odpowiedniego wyglądu scenicznego, co oczywiście powoli doprowadza do bankructwa mojego męża! Na szczęście udało mi się nawiązać współpracę z ludźmi, którzy projektują ciuchy (NUUN, Bucle) i od czasu do czasu ktoś mi coś pożyczy lub podaruje w prezencie. Wtedy radość moja nie ma końca!
Gdyby zamieniono Cię w instrument muzyczny, a Ty byś mogła go wybrać to w jaki?
Perkusja forever love. To dla mnie jak bicie serca.
Z Kasią Katee Krenc rozmawiał Krzysztof Teodorowicz
Zdjęcia: Fotografie Anita Andrzejczak, Kasia Katee Krenc