Karate rock w nadfiolecie

Debiutowali w Offensywie. Później rozpoczęła się przygoda z Megatotalem. Wkrótce długogrający debiut. Dziś Nell w łódzkim TONN Studio nagrywa materiał, który ukaże się na płycie i promującym ją singlu. Z Bartkiem Księżykiem, wokalistą zespołu Nell, rozmawia Piotr Stelmach.

Jak pamiętasz początek współpracy z Megatotalem? Szybko okazało się, że mnóstwo osób pomogło Wam w nagraniu pierwszego, oficjalnego singla.

To było dla nas duże zaskoczenie, bo nigdy nie spodziewaliśmy się tak szybkiej i pozytywnej reakcji ludzi na naszą muzykę. Z drugiej strony, bardzo nas to ucieszyło. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasze zaangażowanie w granie, we wspólne próby i koncerty zaczyna wreszcie procentować. Poza tym Internet pomaga w demokratyzacji całego środowiska. Dziś odległość między słuchaczem, a muzykiem nie jest już tak ogromna jak kiedyś. To, co nagrasz, możesz natychmiast udostępnić w sieci i dotrzeć w tej sposób do innych.

Jak zaczęła się historia Nell?

Zaczynaliśmy w starym magazynie chorzowskiego domu kultury. Warunki, które mieliśmy podczas prób, można uznać w dużym nawiasie za cywilizowane (śmiech). Graliśmy jeszcze wtedy na pożyczonym sprzęcie, nierzadko posklejanym i połatanym tak, żeby tylko dało się z niego wycisnąć jakieś dźwięki. Nell był na początku duetem. Wspólnie z Tomkiem graliśmy sobie w tej pakamerze nasze pierwsze wspólne kawałki. Podkład perkusyjny odpalaliśmy z komputera. Później doszedł do nas Klaus (Klaudiusz Tudyka – przyp.), a Borsuka poznaliśmy przez naszego klawiszowca, który zresztą wyleciał z zespołu za brak zaangażowania.

Traktowaliście próby jak…

Jak czas, który trzeba maksymalnie wykorzystać do pracy nad materiałem. To nie była jedna wielka, niekończąca się impreza. Zero opieprzania się i tracenia cennych minut. Rock’n’roll zaczynał się dopiero na koncertach.

Było śmiesznie czy groźnie?

Zdecydowanie bardziej groźnie (śmiech). Kiedyś podeszło do nas dwóch gentlemanów w strojach sportowych. Zaproponowali, żebyśmy zagrali “Whisky” Dżemu i zadedykowali tę piosenkę wszystkim paniom znajdującym się w klubie. Na naszą odmowę zareagowali już ostro i było jasne, że tej ich “propozycji” nie można odrzucić (śmiech). Przyznaję, że zmiękliśmy, bo panowie mieli niewyprofilowane karki i kilku kolegów.

Muzycy młodych polskich zespołów często muszą godzić granie z pracą. Jak to wygląda u Ciebie?

Mam w miarę komfortową sytuację. Jestem tłumaczem, a więc reprezentuję wolny zawód. Im szybciej zrobię to, co do mnie należy, tym więcej czasu mam na zespół. Staram się nie postępować według nieprzemyślanych zasad. Granie i wszystkie szalone sytuacje z tym związane – owszem tak, ale by móc sobie na to pozwolić, muszę najpierw załatwić swoje obowiązki poza kapelą. Muzyka jest moją miłością numer jeden, ale staram się panować nad tym moim drugim, innym życiem.

O ile wiem, wyjeżdżasz na konferencje i spotkania naukowe.

Ostatnio trochę rzadziej, ale kilka lat temu to był chleb powszedni. Poznawałem nowe trendy w tłumaczeniu, nowe techniki i przede wszystkim wspaniałych ludzi.

Jesteś w tej dobrej sytuacji, że twój zawód pomaga ci w śpiewaniu. Pamiętam pierwszą waszą sesję akustyczną w Offensywie. Zwróciliśmy wtedy od razu uwagę na twój angielski.

No tak… To się bardzo przydaje. Dzięki temu dostrzegam też wyraźniej różnicę między śpiewaniem po angielsku i po polsku. Język angielski ma bardzo dużo samogłosek. Jest bardzo melodyjny i doskonale nadaje się do klasycznego frazowania. Po polsku śpiewa się trudniej, a na pewno bardziej nerwowo. Wynika to ze specyfiki tego języka.

A jak będzie na waszej debiutanckiej płycie?

Mniej więcej po połowie. Jeśli coś brzmi dobrze po polsku, to nie widzę problemu, żeby tak nie śpiewać.

Wróćmy do waszego pierwszego megatotalnego singla. Zebraliście jako pierwsi pieniądze na jego nagranie, weszliście do studia i… zaczęliście kombinować. Czy kawałek “Downwards The City” był rzeczywiście najlepszym wyborem na pierwszą grupową wizytówkę?

(śmiech) No tak, wiedziałem, że o to zapytasz. Wtedy ten utwór był zupełnie nowy. Stwierdziliśmy, że go nagramy, bo wydawał nam się dobrym reprezentantem kierunku, w jakim chcieliśmy pójść. Może rzeczywiście trochę przekombinowaliśmy? Dziś pewnie zrobilibyśmy to inaczej. Na płycie nie będzie żadnej piosenki z tego singla.

A co z kolejnym? Uzbieraliście przecież kolejne fundusze. Dlaczego milczycie?

W momencie, kiedy okazało się, że mamy zebraną kasę na następny singiel, byliśmy akurat w środku trasy. Kilka razy w tygodniu graliśmy koncerty, a kiedy już wreszcie znaleźliśmy trochę czasu, zaczęły się rozmowy z Polskim Radiem na temat nagrywania płyty. Chcieliśmy poświęcić trochę czasu na pracę nad brzmieniem i zawartością albumu. Obiecuję jednak, że singiel się ukaże. Powinniśmy go nagrać pod koniec kwietnia.

Jakie piosenki się na nim znajdą?

Zupełnie nowe. Głównym utworem będzie najprawdopodobniej “Katastrofa w nadfiolecie”. Chodzi o błąd w obliczeniach w trakcie promieniowania nadfioletowego, które jest efektem reakcji jądrowej. Kawałek opowiada o pewnej luce w życiu, którą trzeba uzyskać, by móc później znowu normalnie dotykać ziemi. Innymi słowy, odrywamy się świadomie od rzeczywistości, żeby wrócić do niej silniejszym. Drugą piosenką będzie chyba “Pan Wright”. To historia człowieka, który jako pierwszy wydestylował antidotum na morfinę.

Nie za dużo tu nauki??

Fakt, brzmi to bardzo naukowo, ale to tylko metafory. Te piosenki mają bardzo ścisły związek z codziennym życiem.

Kiedy zaczynacie nagrywanie debiutanckiej płyty?

Już zaczęliśmy. Producentami są Krzysiek Tonn i Maciek Staniecki, w przeszłości współpracujący z Hedone i Blue Cafe. Mam nadzieję, że album ukaże się w pierwszej połowie tego roku. Planujemy umieścić na nim 12 piosenek. Klaus ostatnio stwierdził, do tego, co gramy, pasuje określenie “karaterock”. (śmiech).

Autorką zdjęć jest Elżbieta Tarnowska.