Gdzie oni są? Tomasz Stalewski

Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.

Tomasz Stalewski, lat 37, dyrektor marketingu

stalewski_page

Pierwsze co przychodzi mi do głowy, kiedy pytasz o lata 80, to kosmiczna trudność z dostępem do jakichkolwiek źródeł muzyki. Brak Internetu, brak sklepów, “żelazna kurtyna”, płyty przywożone w teczce przez tatusia, albo zdobywane drogą korespondencyjną.

Swojego czasu Mikis (Mikis Cupas z zespołu “Cytadela”, później “Wilki” – przyp. red.) zdobył adres jakiejś dziewczyny z Francji, która za pieniądze nagrywała płyty The Cure. Pamiętam, że zrzucaliśmy się wtedy we czterech, wybieraliśmy z listy płyty, które nas interesowały, składaliśmy zamówienie i czekaliśmy cierpliwie aż dojdą i będzie można posłuchać prób dźwięku czy singli, których wtedy nie można było dostać. Gdy kaseta już była w naszych rękach kopiowaliśmy ją cztery razy dla siebie, a potem puszczaliśmy w obieg, niestety, już nieodpłatnie. Oprócz tych rarytasów przysłanych pocztą z zagranicy, kopiowanie kaset było na porządku dziennym. Kopiowało się od znajomych, a zdarzało się że i od nieznajomych. Tak właśnie poznałem mojego serdecznego kolegę Andrzeja Woronieckiego. Zadzwonił do mnie jakiś obcy facet i powiedział, że od kogoś tam ma informację, że ja mam płyty Bauhausu i zapytał czy nie pożyczyłbym mu ich do skopiowania. Odpowiedziałem, że jasne, ale mnie nie będzie więc niech weźmie od moich rodziców. Do dziś nie może pojąć tego jak mogłem tak po prostu pożyczyć płyty facetowi, którego na oczy nie widziałem. Ja myślę, że tak wtedy należało się dzielić…

Ważne było też radio, przede wszystkim Trójka, gdzie można było usłyszeć płyty w całości. Wiązał się z tym okropny dramat, bo nie zawsze koniec kasety zbiegał się z końcem utworu i w rezultacie zdarzało się, że pół utworu było na jednej stronie kasety. To, niestety, urwało się wraz z końcem lat 80, gdy wszedł zakaz puszczania całych płyt.

W czasach kiedy my zdobywaliśmy płyty, były to rarytasy i natychmiast gdy miałem nową płytę dzwoniłem i mówiłem: “Cześć Vasyl, mam nowe Pere Ubu.” W związku z czym Vasyl (Tomasz Wasyłyszyn z grupy “Cytadela” – przyp. red.), natychmiast brał plecak i zapierniczał 5 kilometrów, żeby sobie nagrać.

Dość specyficzne były imprezy w tamtych latach. Słuchaliśmy wtedy kaset kopiowanych z dziesiątej kopii kasety skopiowanej, jak dobrze poszło, z winyla. Ubrani na czarno, włosy obowiązkowo potargane i piwko w dłoni. Broń Boże jakieś tańce czy kolorowe światełka. Myśmy po prostu słuchali muzyki, dla nas to była frajda.

Sam początek tego wszystkiego był dość śmieszny. Był to okres kiedy jeszcze słuchałem tego, co moi rodzice. Miałem wtedy pokaźną kolekcję utworów Smokie czy Bee Gees, ABBY itp. Mój tatuś był w Londynie, w jakiejś delegacji, akurat w okresie, w którym The Cure wydało “Boys don’t cry”. Zobaczył tatuś płytę, stwierdził, że fajny tytuł i ją nabył. Wysłuchałem tego krążka i przestałem słuchać Smokie i ABBY już raz na zawsze. Zacząłem się interesować tym nurtem muzycznym i tak zostało mi do dziś. Materiały i informacje o zespołach zdobywało się przeróżnie. Przede wszystkim giełda płytowa, tzw. “Perski” w Warszawie, gazeta harcerska “Razem”, gdzie co jakiś czas pojawiał się jakiś artykuł tego typu. Zdaje mi się, że w “Magazynie Muzycznym” była chyba nawet jakaś szpalta poświęcona Cure’owi przez jakiś czas.

To wszystko nie było tylko zwykłym słuchaniem dźwięków. Może nie sposobem na życie, ale… natychmiast zaczęliśmy zdobywać teksty – na początku ze słuchu, co przynosiło kosmiczne efekty. Jak tylko udało się dorwać gdzieś tekst wydrukowany, to natychmiast się go tłumaczyło i okazało się, że przesłanie jakie ze sobą niosły niezwykle do nas trafiają. Porównanie do naszych realiów jakoś wpływało na naszą psychikę i z tym się utożsamialiśmy.

Słuchałem również polskiej muzyki. Był taki moment, że Oddział Zamknięty był u nas na fali, na pewno Brygada Kryzys, obowiązkowo Aya RL z pierwszych dwóch płyt, no i może częściowo Dezerter.

Do żadnej subkultury właściwie nie należałem, ale tak się złożyło, że ludzie z którymi wtedy się kumplowałem trafili koniec końców do Wilków, T. Love czy do Cytadeli, więc gdzieś w tym świadku muzycznym się kręciłem. Myśmy wtedy byli paczką kumpli, którzy lubili to samo. Łączyła nas muzyka, ale nie dorabialiśmy do tego żadnej ideologii. Radość słuchania, radość zdobywania płyt, radość poznawania nowych zespołów, o to wtedy chodziło. A co z tego pozostało teraz? Miłość do muzyki…

Fotografie z archiwum Tomasza Stalewskiego