Piotr „Dyda” Czyszanowski, niegdyś lider łódzkiej formacji Blitzkrieg i jeden z prekursorów gotyckiego rocka w Polsce. Obecnie za oceanem. Jako Peter Guellard, producent muzyczny i twórca zespołu Una De Luna.
Lata 80. W jaki sposób tamten klimat i muzyka wpłynęły na Twoje życie? Jak z perspektywy czasu oceniasz to co Ty sam robiłeś w latach 80?
Na pewno moi rodzice uznaliby lata 80-te za dość ponury okres w ich życiu. Solidarność, strajki, brak podstawowych artykułów w sklepach. Ja osobiście wspominam je jako najlepszy okres ze względu na bogactwo twórcze. Pomimo tych ciężkich warunków, jakoś nie odczułem kryzysu bo rodzice mnie „ochraniali”. Nie było spraw typu wywalą ojca z pracy za Solidarność, nie będzie pieniędzy itp… Jakoś się im to udało przetrwać. Jasne, luksusów nie było, grało się na sprzęcie jaki był, zawsze się marzyło o lepszym, ale w końcu dawało sie coś skombinować i iść do przodu. Dlatego w mojej młodości było dość mało punka i buntu. W zasadzie to po raz pierwszy spotkałem się z punkami jadąc autobusem miejskim w Łodzi na koncert zespołu Krzak w 1981. Krzak i punki… Jazda nie? Tak było, nieważne kto grał, trzeba było robić zadymę. Przestraszyłem się ich wtedy. Nie wiedziałem zupełnie o co im chodzi. Dzięki mamo i tato!
Jazda z muzyką rozpoczęła mi się od mojego pierwszego zespołu Alter Ego. Muzyka na owe czasy od czapy. Wszyscy grali punka, a my tak progresywnie, artystycznie wręcz jazzowo. Garbarek, Genesis, Pink Floyd. Nikt tego nie chciał słuchać. Nie wiem jakim cudem znaleźliśmy się w Jarocinie w 1986. Jakaś ekipa BBC zrobiła wywiad, wyszedł w końcu kompromitująco. Obcięli sporo i słychać tylko jak w Polsce jest hujowo, bo kolega zrobił własnoręcznie kopię Les Paula na tokarce i nie ma kasy na prawdziwe gitary z zachodu. Żenada. Film nazywał się „Moja krew, Twoja krew”. Walter (Chełstowski – ówczesny organizator festiwalu Jarocin. przyp. red.) powiedział mi wtedy, że gram „starą” muzykę. Zostało mi to podświadomie w głowie aż do dzisiaj. Obawiam się że cokolwiek napiszę będzie to brzmieć „staro”… ;)
Wkrótce po tym nastąpił okres Cytryny (łódzki Studencki Teatr Satyry Cytryna, w którym próby miały również zespoły muzyczne. przyp. red.), gdzie spotkałem się z innymi muzykami. Czas konfrontacji i inspiracji. W dalszym ciągu byłem zrażony do punka, ale tak się złożyło, że zobaczyłem wtedy film „Zagadka nieśmiertelności”. Bauhaus w pierwszych otwierających kadrach. No kurde, jakie to kosmiczne! Nie wiedziałem wtedy co to goth, ale pomału dzięki nowym znajomościom zaczęły do mnie dochodzić dźwięki z kaset. Wolfgang Press, Siouxsie, The Cure, DAF, Kraftwerk, Laibach, New Order. No takie zimne czady. Połowa lat osiemdziesiątych to dla mnie fascynacja nowymi dźwiękami.
Boguś Michalonek był wtedy postacią kultową w Łodzi. Grał wcześniej w zespole Fantom, z którego później wyszedł też Ziemek Kosmowski (Brak, Randez Vous). U Bogusia w jednopokojowym mieszkaniu, w starej kamienicy, gdzieś tam, koło ulicy Wschodniej było super. Słuchaliśmy z kaseciaka nowofalowych, zimnych czadów, wypalaliśmy paczki Carmenów i piliśmy litrami herbatę z fusami. Dzięki Bogusiowi poznałem Mecha i Bryka (późniejszych współzałożycieli Blitzkriegu). Zespół Bogusia nazywał się Cinema i chyba jako jedyny na świecie udał się w trasę tramwajem komunikacji miejskiej. Łódź-Zgierz-Ozorków. To były czasy!
A jak zaczął się Blitzkrieg? Kiedyś spotkaliśmy się w trójkę aby pograć bez Bogusia i okazało się że wychodzi z tego niezła muza. Pamiętam jak pierwszy raz Mechu przyniósł na próbę własnoręcznie zrobiony flanger. Urządzenie wytwarzało więcej szumów niż dźwięku, ale jakoś nasze brzmienie w końcu zaczęło przypominać kapele, którymi byliśmy wtedy zafascynowani.
Wspomniałeś klub „Cytryna”. Wiele osób z łódzkiego środowiska muzycznego wspomina znakomitą atmosferę twórczą tego miejsca i fakt że narodziło tam się wiele projektów brzmiących jak na owe lata ostro „do przodu”. To jedno z tych kilku miejsc w Polsce gdzie kilkanaście twórczych osobowości tworzyło niemal tyle samo muzycznych projektów w rożnych konstelacjach. Co tak naprawdę działo się wtedy w „Cytrynie”?
Cytryna była tak naprawdę kolebką łódzkiego undergroundu. Nagle, około 1985 roku pojawiło się miejsce wyposażone w nowiusieńkie Eltrony! Wystarczało, aby przynajmniej jedna osoba w zespole była studentem i już. Pamiętam pierwsze zebranie zespołów i walkę o harmonogram prób. Ja wtedy grałem jeszcze z Alter Ego. Na szczęście wkrótce kapele same jakoś się przefiltrowały i pozostały te, które naprawdę chciały robić coś konkretnego.
Z nazwisk wspomnę Piotrka Trzaskalskiego, późniejszego reżysera filmowego (Edi), Wojtka Lemańskiego, wybitnego jazzmana i twórcę muzyki do tego filmu. Graliśmy w różnych składach. Ćwiczyła wtedy w Cytrynie Moskwa, grupa Zero z którą grałem na basie (z niej wyszedł Jarek Siemienowicz, późniejszy założyciel Proletaryatu) oraz grupa Pała z Tytusem De Ville. Z nimi też grałem przed powstaniem Pornografii.
Pierwszy łódzki gotycki koncert odbył się w Cytrynie. Closterkeller, Blitzkrieg i Pornografia. Atmosfera była niesamowita. Mieliśmy też supergrupę Caucescu, składającą się z członków Blitzkriegu, Pornografii i innych muzyków, która powstała w czasie rewolucji rumuńskiej tylko po to, aby grać covery Cure, U2 i Bauhausu.
Cytryna była naszym prawdziwym schronieniem. Jak się dobrze pogadało z cieciem i kupiło się mu połówkę, można tam było siedzieć całą noc. Po garderobie za sceną unosił się zapach gandzi, którą namiętnie wtedy jaraliśmy, aby się zainspirować. Tak naprawdę było to miejsce nawiedzone. Powstało tam wiele świetnej muzyki. Rozpadały się i tworzyły na nowo zespoły. Była totalna wymiana twórcza.
Zdaniem wielu krytyków i dziennikarzy muzycznych (m.in. Tomasza Beksińskiego) zespół Blitzkrieg wyróżniał się na tle większości ówczesnej sceny alternatywnej. Abstrahując od warstwy muzycznej, Wasze koncerty pod koniec lat 80 stanowiły prawdziwy show sceniczny. Przywiązywaliście duże znaczenie, a zwłaszcza Ty jako frontman, do tego jak wyglądacie. Nietrudno zauważyć, że było kilka konkretnych inspiracji jak np. Peter Murphy, Nick Cave i generalnie muzyczni Goci. Wasz bardzo rasowo jak na owe lata brzmiący, debiutancki album nie wywindował Was jednak na szczyty popularności. Czego Twoim zdaniem zabrakło?
Dlaczego się wyróżniał? No może dlatego, że postanowiliśmy brzmieć jak tzw. kapele zachodnie. Nawet teksty były po angielsku aby było bardziej „autentycznie”. Mieliśmy przecież odlot na punkcie całego tego gotyckiego brzmienia i miało to także wpływ na nasz image. Byliśmy chyba wtedy jedynymi gotami, którzy jarali gandzię i skrapiali się obficie w patchouli ;)
Ta cała moda na gotyckość zaczęła się chyba od tego jak Paweł Bulski (basista Pornografii, później Blitzkriega) przyjechał z USA i przywiózł ze sobą ten image. Pamiętam jak farbowaliśmy sobie na czarno pióra, skórzane kurtki, buty z ćwiekami, obcisłe czarne jeansy. Wszystko było na czarno. Ludziska wtedy to łykali. Była to jakaś odrębność od szarej rzeczywistości.
Muzyka była ciężka, ponura ale też nie brakowało w niej okazjonalnych perełek, które nie mieściły się w gatunku na 100%. W Blitzkriegu mieliśmy dwie dziewczyny, Kamę i Ewę, które grały na skrzypcach i altówce, oprócz tego jeszcze śpiewały w chórkach. Mogliśmy sobie pozwolić na odchodzące od gatunku odjazdy klasyczno-folkowe.
Studio Piotra Kokosińskiego w którym nagrywaliśmy „Holy War”, było super miejscem. Bawiliśmy się nowym sprzętem. Brzmienie inspirowało do pisania nowych numerów. „Holding The Gun” napisaliśmy na żywca, dziewczyny przyniosły kasetę z Carmina Burana, dobrało się sample z W-30 i już.Pisanie muzyki przychodziło mi wtedy bardzo łatwo dzięki tym ciągłym inspiracjom.
A czego nam zabrakło? Chyba tego, że nie byliśmy z Warszawy ;). Udało się to Closterkellerowi. Ankę zawsze podziwiałem za to, że była taka zdeterminowana. Chodziła, załatwiała, namawiała i były w końcu wyniki. Myśmy postawili na managera. Najpierw był to Kot (manager Moskwy), potem Pies (manager Ziyo) ;) Chyba za bardzo im wtedy zaufaliśmy. Trzeba było tak jak Anka latać po rozgłośniach i telewizjach. Nam tego zabrakło, choć wydawało się że coś tam osiągaliśmy. Załatwiliśmy sobie trasę po Holandii. Tak naprawdę ostatni koncert Blitzkriegu odbył się gdzieś pod Amsterdamem. Zaraz potem odfrunąłem do USA, bo się zakochałem. I tak naprawdę chyba to tylko moja wina że Blitzkrieg się rozpadł.
Wyobraź sobie, że cofasz się o te 25 lat w czasie i jeszcze raz wspólnie z Mechem i Brykiem zakładacie Blitzkrieg :) Jesteście jednym słowem nadal w głębokim PRL. Czy coś jednak zmienilibyście (lub przynajmniej próbowali zmienić) bogatsi o obecne doświadczenia?
Dokładnie 22 lata. Blitzkrieg powstał w 1988. Tak jak już mówiłem, zabrakło chyba chęci do robienia rzeczy samemu. Aby zaistnieć w PRL-u trzeba było znać ludzi w branży (chyba też jest tak teraz :), a nam się po prostu nie chciało jeździć ciągle do Warszawy. Nam się wydawało że możemy zaistnieć przez Łódź. Zabrakło poweru organizacyjnego. Zawsze był power twórczy. Było go chyba nawet za dużo, bo w trakcie Blitzkriegu Mechu założył Jezabel Jazz, z którymi też grał poważne sztuki i nagrywał materiał.
Czy jakiś koncert z tamtych lat szczególnie wspominasz?
Było ich wiele. Jeden z pierwszych, o którym już wspominałem, to tramwajowa trasa do Ozorkowa z grupą Cinema. Przyjechaliśmy do jakiegoś tam klubu. Biała perkusja. Bryczek (nasz perkusista), ubrał się w białe jeansy. Po pierwszym numerze poszedł mu werbel, bo chłopak miał niesamowicie ciężkie uderzenie. Nie było zapasowego. Zastąpił go floor tomem. Po chwili grania okazało się, że jest on ustawiony za wysoko i za każdym razem Bryku wali się w dłoń. Krew wszędzie. Na białej perkusji, na białych spodniach Bryczka. Było to prawie symboliczne.
Inny koncert, już z Blitzkriegiem w łódzkiej Hali Sportowej. Gramy ostatni numer, cover Bauhausu „Bela Lugosi Is Dead”. Paweł basista wymienia swojego Peaveya na jakąś postkomunistyczną Malwę, bo mieliśmy taki plan aby ją rozwalić. Koniec numeru, Paweł zrzuca z siebie bas, zamachuje się nim raz, dwa. I gówno nie chce się rozlecieć. Komunistyczny bas! W końcu Mech na niego wskoczył i jakoś udało się go rozbić na części. Klip z tego koncertu umieściłem kiedyś na youtube. Ktoś mi później napisał, że ma ciągle kawałek tej gitary jako pamiątkę.
Co spowodowało Twoją decyzję o opuszczeniu kraju i czy ten wyjazd miał wpływ na Twój artystyczny rozwój?
Decyzja o wyjeździe do USA nie była spowodowana perspektywą nowego artystycznego rozwoju, a raczej perspektywą założenia rodziny. Sprawy czysto sercowe :) Poznałem moją pierwszą żonę w Łodzi, gdy była ona na wymianie studenckiej z University of Pittsburgh. Tak się złożyło, że wpadliśmy na siebie po koncercie Blitzkriegu w klubie Cytryna. Potem ona wyjechała i prowadziliśmy nasz związek korespondencyjnie i przez telefon. W 1991 wyjechałem do USA na stałe.
Czy ten wyjazd wpłynął na mój rozwój artystyczny? Na pewno. Pod koniec 1990 znalazłem wzór do naśladowania. Był nim Trent Reznor. Nie chodziło tu zupełnie o muzykę, jaką tworzył, a raczej o model kapeli, którą chciałem mieć. Trent robił wszystko sam przy pomocy komputera i sequencerów. Też tak chciałem.
Jeszcze w Polsce, kiedy nie mogłem myśleć o zakupie drogich instrumentów elektronicznych, marzyło mi się takie działanie. W studiu u Kokosa (Piotra Kokosińskiego) bawiłem się Rolandem W-30, który w tamtych czasach był po prostu czymś kosmicznym. Pomyślałem sobie, że gdybym coś takiego miał, mógłbym komponować bez pomocy innych muzyków. Dlatego po wyjeździe do USA nie obawiałem się zbytnio o to, że nie mam tam ze sobą super kapeli jak Blitzkrieg. Byłem kompletnie nastawiony na twórczość solową, wiedziałem że mam sporo pomysłów muzycznych, które mogę sam zrealizować.
Po jakimś czasie wyposażyłem się w elektronikę, poszedłem na studia, gdzie poznałem tajniki produkcji muzycznej, nagrywania i całego biznesu muzycznego. Przydało mi się to, choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że byłem wtedy dość zarozumiały i naiwny myśląc, że mogę osiągnąć status gwiazdy rock’n’rolla sam, bez pomocy drużyny…
Dlaczego wybrałeś Pittsburgh? To miasto ma swoją industrialną przeszłość, a nawet przydomek Steel City. Czyżby ze względu na jakieś podobieństwo do Łodzi? ;)
Tu niestety nie ma żadnego podobieństwa :) W Pittsburghu osiedliłem sie dzięki pierwszej żonie. Miasto to posiada swój industrialny stygmat z przeszłości, ale kiedyś bliżej mu raczej było do Katowic niż do Łodzi. Huty, kopalnie, przemysł ciężki. W 1991, kiedy tu przyjechałem, było to już miasto o charakterze uniwersytecko… szpitalnym. Dużo szkół wyższych i uznanych placówek służby zdrowia. Jakaś stara, industrialna architektura pozostała, choć pomału się wykrusza. Pamiętam, jak chodziłem sobie za dawnych czasów z kamerą wideo po tych opuszczonych fabrykach. Wielkie zardzewiałe hale produkcyjne z powybijanymi szybami i specyficznym zapachem piwa i sików. Na pewno było to w pewnym stopniu inspirujące w pisaniu muzyki, bo pisałem wtedy bardzo „dołowo”, a takie pozostałości fabryczne były jedynymi dołującymi miejscami w tym mieście. Poza tym Pittsburgh był i jest bardzo malowniczym miastem, u zbiegu dwóch rzek, otoczonym wzgórzami, co w skali amerykańskiej jest pewnym ewenementem. No tak, jest ładnie, ale czy twórczo? ;) Czym jeszcze Pittsburgh może się pochwalić? Jest tam Muzeum Andy Warhola, które tak naprawdę powinno być w Nowym Jorku…
Jakie muzyczne (ale i niekoniecznie muzyczne) projekty obecnie realizujesz?
Uczestniczyłem tu dotąd w trzech projektach. Pierwszy z nich to industrialna kapela Mace, która działała do 1998. Potem grałem z elektro-satanistami z Chicago The Electric Hellfire Club. A po tym jak się z nimi rozstałem, zacząłem pracować jako inżynier dźwięku i producent muzyczny na lokalną skalę. Nic wielkiego. No i w dalszym ciągu miałem kontakty z kapelami w Polsce. W 1999 pojechałem na trasę z Closterkeller jako basista, robiłem też jakieś remixy dla Sweet Noise i zmiksowałem parę kawałków na płytę grupy 1984. Moim aktualnym projektem jest zespół Una De Luna (album miał właśnie premierę na MegaTotal.pl. przyp. red.). Robię w nim muzę wspólnie z żoną, która również śpiewa. Na maxa jestem zainspirowany trip hopem i tak też chyba gramy. Sporo elektroniki, jakieś instrumenty etniczne, sitar, oud. Klimaty wschodnie bardzo mnie kręcą w tej chwili. Odszedłem daleko od gotyckości i industrialu. Głośna, agresywna muza jakoś mnie już nie kręci. Uspokoiłem się chyba za bardzo. Przychodzi to z wiekiem. :)
Na Twoim profilu MySpace znaleźć można informacje o współpracy ze znaczącymi postaciami amerykańskiej sceny muzycznej. Są tam Peter Buck, Kristin Hersh, Suzanne Vega, czy znany producent Gareth Jones, który gościł rok temu na festiwalu Soundedit w Łodzi. Takie spotkania na pewno dają Ci wiele jako muzykowi i producentowi. Czy możesz coś o tym powiedzieć?
Pracując ze znanymi amerykańskimi muzykami nauczyłem się przede wszystkim pokory i tego, że są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Tak naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, jakiego kalibru są gwiazdami. To, co robi na mnie wrażenie to ich profesjonalizm i fakt, że wiedzą dokładnie, czego chcą. Po prostu są doskonałymi rzemieślnikami w kwestiach techniczno-brzmieniowych. Dlatego, ze względu na rodzaj pracy, którą teraz wykonuję, skupiam się przede wszystkim na podglądaniu ich techniki, a mniej na twórczości artystycznej. Na przykład taki Adrian Belew: facet wymiata na gitarze jak nie wiem kto, ale ostatnio skupia się raczej na softwarach gitarowych i ich programowaniu. W zasadzie jego umiejętności jako instrumentalisty idą na drugi plan. Koncentruje się bowiem na barwach i tonach, jakie może uzyskać z elektroniki. Facet po sześćdziesiątce, który totalnie zrywa z przeszłością i nie obawia się iść nowymi ścieżkami. Respect.
Zdjęcia z archiwum Piotra Czyszanowskiego.