Gdzie oni są? Piotr Bratkowski

Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.

Wywiad zamieszczony poniżej to demo właściwego tekstu, który po redakcji i aktualizacji znajdzie się w książce “Gdzie oni są”, której wydanie sfinansowane zostanie przez Fanów MegaTotal.pl. Jeśli chcesz być jednym z nich, kliknij tutaj.

Piotr Bratkowski, 48 lat, krytyk muzyczny, publicysta, dziennikarz “Newsweeka”, w latach 80 pisał felietony muzyczne do działu “Prywatna taśmoteka”.

piotr_bratkowski_page

Był pan skrupulatnym obserwatorem, tego co działo się w latach 80-tych na polskiej scenie muzycznej. Jak się patrzy na ten okres z perspektywy czasu?

Opowiadając o latach 80-tych przede wszystkim należy sobie uzmysłowić, że nie było normalnego rynku płytowego w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Płyt ukazywało się przerażająco mało. W dzisiejszych czasach jest tak, że jeśli jakiś zespół wyda płytę, to jeszcze kompletnie nic nie znaczy. Dopiero wtedy zaczynają się schody związane z dystrybucją tego krążka. Natomiast w tamtych czasach nagranie płyty przez jakiś zespół było niesamowitym wydarzeniem. Ukazywało się wtedy góra kilkanaście płyt rocznie.

Pamiętam zespoły, które dzisiaj nazwalibyśmy zespołami “offowymi”, wtedy mówiło się “undergroundowymi”, jak np. słynna grupa Dezerter, której wydanie płyty było wydarzeniem niewiarygodnie wielkim i niezwykle ważnym. Drugi aspekt to jest to, co jest podstawą rozpowszechniania muzyki poza koncertami, czyli radio. Były chyba cztery kanały radiowe i to wszystko. Jeśli się spojrzy z punktu widzenia tego, w jakim kierunku rozwinęły się komercyjne stacje radiowe, to znowu nie było aż tak o wiele gorzej niż jest dzisiaj. Była oczywiście blokada cenzorska. Natomiast mam takie wrażenie, że wielu ludzi, którzy wówczas pracowali w radiu i zajmowali się puszczaniem muzyki rockowej, naprawdę starali się, żeby w ramach możliwości, jakie system stwarzał, poszerzać tę ofertę nie tylko prezentując różne stylistyczne odmiany, ale również poszerzać granice wolności. I to jest taki pewien efekt domina.

Jak funkcjonował ten cały system? Na koncertach można było najwięcej i tam oczywiście chodziły nagrania, z których część nie miała szans ze względów cenzuralnych przedostać się do jakichś oficjalnych źródeł. Ale skoro tak wyglądał ten koncertowy rynek muzyczny, to była to pewna presja na kolejne piętra obiegu. W pewnym momencie ważna stała się “Rozgłośnia Harcerska”, w której można było więcej z powodu takiego dość dziwnego statusu. Można było więcej zdecydowanie niż np. w “Trójce”. W związku z tym w “Rozgłośni Harcerskiej” zaczęły chodzić piosenki, które były wcześniej nie do pomyślenia w innym radiu. Skoro tego typu piosenki zaczęły chodzić w tej rozgłośni, wywierało to z kolei presję na Program III Polskiego Radia, który był nieformalną konkurencją “RH” i automatycznie tam poszerzała się ta paleta prezentowanych zespołów.

Kolejna sprawa, o której warto wspomnieć, to wynalazek magnetofonu. To jest coś, co z dzisiejszego punktu widzenia jest mało wyobrażalne, ale wtedy ludzie chodzili na koncerty z kasetowcami, nagrywali je, a potem te kasety kursowały przegrywane po kilkanaście razy. To był swego rodzaju fenomen, że istniały hity, które publiczność rozpoznawała bez problemu i śpiewała na koncertach razem z zespołem, pomimo tego, że nigdy oficjalnie się nie ukazały, nie emitowały go żadne stacje radiowe, tym bardziej telewizyjne.

Generalnie trzeba powiedzieć, że jeśli porównujemy to z dzisiejszymi czasami, to ten przekaz dla był młodzieży nieporównywalnie ważniejszy. Pamiętam taką anegdotę, która to oddaje. Był jakiś duży koncert w Warszawie, jakaś duża impreza, gdzie występował nie jeden, a cały wachlarz zespołów. Ten koncert miał coś wspólnego z gdańską sceną alternatywną i tam występowały m.in. Pancerne Rowery. Podczas przerwy wyszła jakaś grupka młodych ludzi i jeden z nich mówi do drugiego: “Kurczę, jedni mówią, żeby połamać karabiny, drudzy mówią, żeby przekuć gitary na karabiny. Nie wiadomo czego się trzymać”. To jest oczywiście śmieszne, ale doskonale obrazuje powagę z jaką fani podchodzili do tego co się do nich śpiewa. To było ewidentnie poszukiwanie wśród twórców rockowych – przewodników.

A czego pan słuchał?

Wiele rzeczy miało na mnie wpływ i to bardzo różnych. Jedną z moich zalet było to, że byłem zdecydowanie nietypowym wiekowo słuchaczem, w związku z tym nie przyszedłem z żadnym gotowym pomysłem w stylu: “Wszyscy słuchają punk rocka, to i ja go będę słuchał”. Starałem się wybierać rzeczy z zupełnie różnych estetyk, aczkolwiek nie ukrywam, że najbliższe mi klimaty to były klimaty nowofalowe. Jak pierwszy raz usłyszałem Variete, to kompletnie mnie powaliło. Wtedy też usłyszałem koncert Lecha Janerki po odejściu z Klausa Mitffocha. To były dwa takie projekty, które wtedy szczególnie mi się podobały, ale nie jedyne. Kanałami zupełnie prywatnymi, z taśm “chodzących” po ludziach, usłyszałem Kult. To była ta taśma, która potem jako płytka została dołączona do książki o tym zespole. Pamiętam, że jako publicysta zajmujący się muzyką toczyłem bitwę o ten zespół, teraz ze zdziwieniem stwierdzam, że na piśmie nie ma z tego wielu śladów, ponieważ nie tylko krytyka, ale znakomita część muzyków wtedy funkcjonujących uważała, że jest to kompletnie pozbawiona sensu, amatorska kapela, która nie umie grać i nie ma żadnej przyszłości.

Był pan świadkiem tworzących się wtedy subkultur. Stylowe ubranie, odpowiednia fryzura i oryginalny makijaż, odgrywały dla młodych ludzi niezwykle ważną rolę. Wielokrotnie opisuje pan tych “młodych, zbuntowanych”, w wydanym niedawno zbiorze pana felietonów zatytułowanym “Prywatna taśmoteka”.

Mimo tego, że byłem starszy od tych ludzi, to jednak pamiętając moje wcześniejsze zaszłości z ruchem hippisowskim, traktowałem to dość poważnie. Muszę jednak przyznać, że nie byłem zbyt obiektywny i sprawiedliwy. Wielką sympatią darzyłem punkowców. Niezwykle ciekawym zjawiskiem byli ludzie ubrani na czarno czyli nowofalowcy. Szczególnie miło ich wspominam, zwłaszcza, że czołową reprezentantką była moja ówczesna narzeczona, a obecna żona. Czasem natomiast śmieszyło mnie strasznie poważne podejście do nurtów subkulturowych czy stylistycznych, które jakiegoś specjalnego przekazu nie miały, jak metalowcy czy fani zespołu Kat. Poznałem muzyków z Kata w Jarocinie i to byli niezwykle mili ludzie, natomiast ci, którzy słuchali tego z jakimś niewiarygodnym nabożeństwem po prostu mnie bawili.

Bardzo często we wspomnieniach naszych rozmówców pojawia się kult prezenterów radiowych, którzy wtedy funkcjonowali. Jak się okazuje wywierali na tych ludzi ogromny wpływ. Można powiedzieć, że całe pokolenia szły za nimi w ciemno, ba dzięki jednemu człowiekowi rodziły się właśnie subkultury.

Rzeczywiście, był taki fenomen. Było kilku kultowych prezenterów, m.in. Piotr Kaczkowski, Marek Niedźwiecki, Marek Wiernik i Tomasz Beksiński. Niedźwiecki w sumie najmniej, bo on kojarzony był raczej z Listą Przebojów, która z natury rzeczy musiała puszczać muzykę eklektyczną, a więc nie skupiała się na jednym gatunku.

Ale np. wiadomo było, że jeśli jakąś audycję prowadzi Marek Wiernik, to tam będzie dużo punk rocka. W związku z tym, dla pewnej części odbiorców ważną postacią był właśnie on. W momencie kiedy jakiegoś znaczenia nabrała “Rozgłośnia Harcerska”, Paweł Sito puszczał w obieg polskie kapele i też stał się takim kultowym człowiekiem dla pewnej grupy odbiorców. Niektórzy spośród z tych prezenterów, zwłaszcza Kaczkowski, potrafili oprócz puszczania jakiejś piosenki, stworzyć wokół tych utworów jakąś taką specjalną aurę, która sprawiała, że słuchacz, który po raz pierwszy z czymś się zetknął, miał wrażenie, że wchodzi w coś niepowtarzalnego, ważnego.

Pamiętam taką jedną sytuację, byłem wtedy gdzieś na Mazurach i chyba Kaczkowski właśnie puścił przebój, dzisiaj oklepany jak sto diabli, czyli “Autobiografię”. Nie pamiętam co opowiadał, ale pamiętam jego głos i wyjątkowy nastrój jaki nim stworzył. Na słuchaczach robił wrażenie, że tutaj, zaraz, wydarzy się coś absolutnie niesamowitego i magicznego.

Istotnie, prezenterzy, którzy prowadzili audycje autorskie, mieli taką moc. Podobnie było w czasach mojej młodości. Kiedy miałem lat czternaście czy piętnaście, zafascynowałem się Leonardem Cohenem, a to dlatego, że prezenter, który prowadził audycję radiową, zaprezentował dwa jego kawałki w taki sposób, że po prostu musiałem mieć te nagrania. Byłem wówczas od kilku dni szczęśliwym posiadaczem magnetofonu, nagrywałem więc wszystko, co tylko się dało.

No właśnie, kiedyś dostęp do sztuki był bardzo ograniczony. Teraz paradoksalnie mamy wszystko podane na tacy, a dzieje się znacznie mniej ważnych i ciekawych rzeczy, z czego to wynika?

Myślę, że myśmy się wytrenowali, nie tylko jako społeczność rockowa, ale ogólnie społeczeństwo, nauczyliśmy się żyć z systemem, a dokładniej skutecznie go omijać. Całkowicie uodporniliśmy się na jego propagandę. Natomiast mam wrażenie, że od momentu, gdy system, w sensie biznesowym, zaczął rządzić rynkiem muzycznym i nie tylko muzycznym, te bakterie odpornościowe dopiero się wytwarzają.

W pierwszym momencie myśmy się tym wszystkim zachłysnęli, właziliśmy w to jak w masło. Wszystko to, co okazało się innym, ale też rodzajem zniewolenia, taką dyktaturą popu, myśmy w pierwszej chwili przyjęli jako taki element podmuchu wolności. A tego zagrożenia nie rozpoznaliśmy zbyt dobrze. To przychodzi z opóźnieniem, przez co można powiedzieć, dekada została stracona. Mam nadzieję i podejrzenie, że teraz zaczynamy się uodparniać i znowu powstają nowe, ciekawe pomysły.

Mówi pan o nowych pomysłach, podczas gdy obserwujemy powracającą modę na lata 80. Świadczą o tym choćby reaktywacje wielu kapel z tamtych lat. Czy to rzeczywiście jest poszukiwanie czegoś nowego, czy raczej tęsknota i chęć powrotu do tego co już było?

Myślę, że jest to tęsknota za tym, aby znowu muzyka rockowa była czymś ważnym, a nie tylko rozrywką, przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek pomysłu jak to wykonać. W związku z tym, sięga się do metod, które już kiedyś się sprawdziły. Do czegoś, co już funkcjonuje w naszej pamięci. W tym wszystkim jest również element czysto biologiczny i ekonomiczny, którego nie można lekceważyć, polegający na tym, że ludzie, którzy wtedy byli nastolatkami słuchającymi różnych form muzycznych, dzisiaj są trzydziesto, czterdziestolatkami. Ludźmi, którzy zaczynają mieć wpływ na swoją codzienność. To jest taka nieodparta chęć zabawienia się jeszcze raz w tych chłopców, którymi byli kiedyś. Teraz im wolno, teraz mają na to pieniądze i możliwości…