Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Małgorzata Potocka – aktorka, reżyser i producent…
Pani najważniejsze muzyczne wspomnienia z lat 80 to…?
Zanim zaczęłam spotykać się z Grzegorzem Ciechowskim, nim nastał czas Republiki, produkowałam filmy o sztuce. Był początek lat 80, wtedy słuchało się The Cure. Szczegółowo analizowaliśmy ich kawałki, ale bez zbędnej przesady. Wtedy to brałam udział w realizacji teledysku Niny Hagen. W pewnym sensie już się znałyśmy, bo wcześniej, ona, jako młoda studentka z DDR, przyjeżdżała do Zakopanego. Byliśmy paczką ludzi, która razem rozrabiała. A potem Nina Hagen stała się NINĄ HAGEN. Spotkałyśmy się później w Amsterdamie, gdzie przez jakiś czas mieszkałam, a Nina była związana z tą samą galerią co ja.
Lata 80…, niesamowicie się wtedy żyło, właśnie w Amsterdamie. Było artystycznie, post punkowo. Poznałam najbardziej odjazdową kobietę w mieście – Babeth – redaktorkę naczelną takiego punkowego pisma, nota bene dziewczynę Dylana. W takim właśnie świecie żyliśmy. Byliśmy niejako wybrańcami, bo niewielu Polaków miało wtedy szansę wyjechać i to nie po to, by zarabiać pieniądze, ale żyć w otoczeniu wspaniałych artystów. Podobnie było w Nowym Jorku, gdzie mieszkałam przez rok naprzeciwko Yoko Ono, miałam również przyjemność zetknąć się z Davidem Byrne’m (Talking Heads). Przyglądałam się jego pracy i byłam nim bardzo zafascynowana – tym jego amerykańskim garażowym graniem.
Pamiętam prezentację swoich filmów, wśród zaproszonych gości była matka chrzestna dzieci artysty, u którego odbywały się te pokazy. Okazało się, że to Yoko Ono. Przyszła w tenisówkach i zapytała czy skoczyć na dół po piwo. Odpowiedziałam: “No jasne! Why not?”. Okazała się naprawdę równą babką, zresztą wszyscy ci ludzie robili na mnie ogromne wrażenie. Kiedy się czyta o nich w gazetach czy książkach, to przecież nie są oni prawdziwi, prawda? A tu nagle spostrzegasz, że są tacy sami jak my.
Ale ostatecznie wróciła Pani do Polski…
Przyjechałam z tym bagażem, tak niesamowicie naładowana wrażeniami. Przez rok Grzegorz przyjeżdżał do mnie do Łodzi starając się jakby wyłuskać mnie z życia, w którym tkwiłam. Nie wyobrażałam sobie takiej możliwości, a on przemierzał trasę z Torunia swym czerwonym małym fiatem. Podjeżdżał pod mój dom, schodziłam i szliśmy na obiad. Tak to trwało i trwało, aż przyszła kolejna zima stulecia, był bodajże 1985 rok. Wybrałam się do Warszawy na sesję nagraniową Republiki i ta zima właśnie przesądziła o sprawie, ponieważ zamarzliśmy i utkwiliśmy tam już razem na dobre.
Związałam się z tą muzyką – to był wynik tego, że Grzegorzowi brakowało osoby, która wyrwie go z kolei z jego życia. Byłam tym motorem, osobą, która wniosła jakiś powiew, coś nowego. Zaczęłam mu robić zdjęcia, nagrywałam teledyski i każdy koncert. Powstała wtedy cała ogromna dokumentacja, którą oczywiście mam do dzisiaj. Może kiedyś wydam to wszystko? Wtedy, wiadomo, na nic nie było pieniędzy. Kręciłam pierwsze clipy Grzegorza, będąc z nim już związana, więc oczywiście nie brałam za to żadnego wynagrodzenia. Było to niezwykle wygodne, że robiliśmy wszystko razem. On tworzył muzykę, ja robiłam obraz. Wtedy nagrywanie teledysków było takie bardzo nowe i niezwykle ambitne.
Pamiętam, że “Nie pytaj o Polskę” zawieźliśmy na festiwal do Cannes, no i dyskutowano nad tym, bo przecież pokazaliśmy kraj nie w blasku, wręcz odwrotnie. Na szczęście byłam właścicielką tego filmu, więc wzięłam go najzwyczajniej do kieszeni i wywiozłam. Dostałam wtedy za niego nagrodę i jakieś wyróżnienia. To, że film doceniono, było bardzo przyjemne, w końcu to był biało-czarny teledysk z jakiegoś kraju za kratami. No, ale były inne czasy, teraz nie ma takiego oporu rzeczywistości. Nawet bunt w muzyce Grzegorza wynikał z sytuacji, jaka wtedy była w Polsce. Większość ówczesnych artystów odczuwała to w ten sposób, bez względu na to czy tańczyli, śpiewali, fotografowali, czy malowali.
Również Pani znalazła się wtedy na scenie.
Nie mogę powiedzieć, żebym śpiewała czy robiła wielką karierę na muzycznej scenie. Płyta, o której mówimy, to już nie Republika. Była ona wyjątkowa o tyle, że Grzegorz zaprosił całą masę ciekawych ludzi do jej współtworzenia. Na scenie znalazłam się z tego powodu, że nasza ukochana ciotka Agnieszka Kossakowska, która wykonała wszystkie wokalizy na płycie, nie miała ochoty jeździć na koncerty rock’n’rollowe, więc weszłam na scenę zamiast niej. Tak się zaczęło, najpierw śpiewałam jej wokalizy, potem coś tam większego. Była to dla mnie wielka przygoda, ale przede wszystkim ważne było to, że robimy coś razem. Śpiewaniem bym tego nie nazwała.
Ale później powstała “Piosenka dla Weroniki”, gdzie rzeczywiście z Grzegorzem śpiewamy wspólnie. Tyle, że tą piosenkę miała w pierwszej wersji wykonywać Kayah. Popatrzyła tak na nas i powiedziała: “Zaraz, zaraz, no co wy się wygłupiacie, przecież to wy jesteście rodzicami, Weronika będzie miała pamiątkę”. Uświadomiliśmy sobie, że wcale nie chodziło o jakieś niesamowite mistrzowskie wykonanie, tylko o znak miłości do dziecka. Nawet jeśli bym tam skrzeczała, byłoby to bardziej wartościowe i prawdziwe niż wykonanie najlepszej wokalistki. Myślę, że każde wydarzenie artystyczne ma jakieś drugie dno i historię, z której powstaje, jak w tym przypadku.
Pod koniec lat 80 wyruszyliście w słynną już i jakże efektowną trasę koncertową.
Myślę, że do tej pory nie powstało tu nic równie wielkiego. To była niesamowicie skomplikowana sprawa, przednia i tylna projekcja, slajdy. W tej chwili, żeby zrobić taki spektakl, trzeba wydać masę pieniędzy. Wynajmowaliśmy wtedy projektory i specjalną obsługę, bo niewielu było takich operatorów-projektorów, którzy byli w stanie obsłużyć tak ogromną scenę. Kolejną istotną rzeczą była telewizja, bo światło, które wykorzystuje się na scenie, nie jest odpowiednie w telewizji i na odwrót. Wszystko trzeba było ogarnąć i połączyć. To były bardzo skomplikowane technicznie przedsięwzięcia, do każdej piosenki dobrane było odpowiednie zdjęcie, film, światło. Wszystko dopasowane i zgrane w jedną całość i wizję.
Wydawałoby się, że teraz jest łatwiej zaistnieć na scenie, a dzieje się tak niewiele. Czym to wytłumaczyć?
Bo tamta muzyka już się skończyła, zostało jedynie archiwum. Każda epoka ma swoje brzmienie, tamta po prostu już minęła.
Czy w takim razie tworząc muzykę obecnie nie idziemy troszkę na łatwiznę?
Taki problem ma chyba każda generacja. To samo było przecież kiedyś z rock’n’rollem. Mówiono, że będzie już tylko łatwizna, takie brzdąkanie i skakanie. Myślę, że tak nie można mówić, nie ma czegoś takiego. To, że używana jest w tej chwili elektronika, którą uwielbiam, jest bardzo rozwojowym krokiem. Muzykę żywą też ogromnie cenię, ale to są dwa różne gatunki i jeden drugiemu w niczym nie umniejsza. Trzeba mieć pomysły i smak, żeby z tej całej masy, która się tworzy, wyłapać rzeczy naprawdę dobre. Do tego jest potrzebna nieprawdopodobna wyobraźnia, no i to “coś”, po prostu musi zaiskrzyć.
Każdemu znanemu artyści nieodłącznie towarzyszą fani, jak wspomina Pani swoich?
Fani są zdolni do naprawdę bardzo dziwnych zachowań, nie zawsze kontrolowanych. Jeśli ludzie ślepo kochają swoich idoli, to moim zdaniem, nie są przy zdrowych zmysłach i brak im ukształtowanej osobowości, bo potrzebują wzorów do naśladowania. Zawsze bałam się takich ludzi, dlatego mieliśmy ochronę, bo fani, prócz rzucania się nam na szyję, posuwali się za daleko. Teraz już ochroniarze wydają się zbędni, jednak znalazłam się ostatnio w sytuacji, kiedy to na jednym z koncertów rozpoznała mnie jakaś dziewczyna i się zaczęło: “Czy ja mogę pani dotknąć? Czy ja mogę złapać panią za rękę?”. Była tak nachalna, że zaczęłam się jej bać. W końcu musiałam opuścić koncert. Innym razem, mieliśmy kogoś gdzieś odwieźć i pojechaliśmy sami, bo nasi ochroniarze polecieli wcześniej samolotem. Znaleźliśmy się w zajeździe niedaleko Poznania. Rozpoznali nas jacyś ludzie, którzy, ponoć w akcie uwielbienia, powiedzieli, że albo się z nimi napijemy, albo nas pozarzynają. Nie pomagały tłumaczenia, zaczynało być groźnie. To przykre wspomnienia, ale były oczywiście i sympatyczne akcenty. Fani mnie uwielbiali, otaczali opieką. Pamiętam, że kiedy urodziłam Weronikę, gromadka fanek przebranych za pielęgniarki siedziała przy moim łóżku nieustannie, dzień i noc. Jedna z nich – Grażyna – pracowała w szkole pielęgniarskiej i wynosiła ubrania innych uczennic i w ten sposób dziesięć dziewcząt non stop dyżurowało przy mnie i przy Weronice. Mało tego, wmówiły nawet oddziałowej, że przysłano je na szkolenie. Pewnie, że to była bujda, ale oddziałowa nie sprawdziła.
Jest pani prawdziwym człowiekiem renesansu, bo i aktorką, reżyserem i producentem, wymieniać można by wiele. Nad czym pani obecnie pracuje?
Robię kolejny film o sztuce, dawno już się tym nie zajmowałam, to było przecież przed Republiką. Po prostu wróciłam do filmu dokumentalnego Nakręciłam film na Ukrainie w Galerii Narodowej, kończę go właśnie montować. Nie jest on przeznaczony dla wielkiego grona, bo tam nie strzelają, nie biegają, nie ma żadnych wypadków, ani wojny, jest to film kontemplacyjny. Natomiast najciekawszym wyzwaniem w tej chwili jest dla mnie zagranie głównej roli w sztuce teatralnej, zwłaszcza, że robię to pierwszy raz w życiu. To jest sztuka pt. “Godziny miłosierdzia” amerykańskiego dramaturga Neila LaBute, który napisał dramat o 11 września. Jest to opowieść o młodej parze, która przeżyła tylko dlatego, że tego dnia umówili się na randkę i po prostu nie wyszli z domu. Reżyserem jest Agnieszka Glińska, więc wydaje mi się, że jestem w niesamowicie dobrych rękach.
Kiedy premiera?
W maju.
A jest szansa, że wróci pani do muzyki?
Że niby mam śpiewać? Nie ma rzeczy “na zawsze”. Byłam niedawno na festiwalu, gdzie wypatrzyłam kilka bardzo fajnych zespołów, spodobały mi się m.in. Cool Kids Of Death czy Blenders. Nie wiem, może będę robiła dla nich jakieś teledyski. Zobaczymy…
Widziałem panią na Przeglądzie Aktorskim we Wrocławiu, gdzie odbył się pożegnalny spektakl “Republiki”. Jak pani odbiera takie wykonanie tych utworów?
Całe przedstawienie bardzo mi się podobało, szczególnie Kinga Preiss. Poza wzruszeniem i ogromnym żalem za tym wszystkim, czego byłam bardzo blisko. Przecież wiele z tych piosenek było częścią mojego życia i mojego domu, więc na początku płakałyśmy z Weroniką bardzo. Potem jednak zaczęłam to analizować i jedno bardzo mi się nie spodobało. Oni wszyscy starali się naśladować Grzegorza. Założeniem takiego koncertu było to, że każdy z wykonawców to osobowość ciekawa sama w sobie, a oni niestety tylko próbowali iść w jego ślady…
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiał i fotografował Artur SZUBA