Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Wywiad zamieszczony poniżej to demo właściwego tekstu, który po redakcji i aktualizacji znajdzie się w książce “Gdzie oni są?”, której wydanie sfinansowane zostanie przez Fanów MegaTotal.pl. Jeśli chcesz być jednym z nich, kliknij tutaj.
Leszek Biolik. Basista i producent muzyczny. Grał w Republice, Madame i Wilkach, współtworzył solowe projekty Grzegorza Ciechowskiego.
Twoje korzenie to lata 80.
Szczególnie rock, a trochę później punk rock. Grałem najpierw w zespole rockowym, a później, przez chwilę w punkowej Śmierci Klinicznej. Słuchaliśmy wtedy dużo dobrej muzyki – Bad Brains, Dead Kennedys, Boba Marleya. Świetnie się bawiliśmy. Ta muzyka dalej jest ze mną. Choć minęło 20 lat…
A gdzie to było? Śmierć Kliniczna pochodzi z Gliwic – tak, jak Ty…
Na początku – w domu, czyli właśnie w Gliwicach. A potem spakowaliśmy manatki i przenieśliśmy się do Warszawy. I tak tu zostałem, z przerwami 20 lat… Po Śmierci Klinicznej, był zespół DAAB, Niepodległość Trójkątów i noce w Riwierze Remont. Graliśmy całymi dniami, piliśmy nocami. Trudno było wtedy poważnie myśleć o wydawaniu płyt.
Dlaczego?
To było coś kompletnie nieosiągalnego! Szansę zarejestrowania muzyki na krążku mieli bardzo nieliczni. W sumie wychodziło kilka płyt rocznie. Oczywiście mówimy tu o rocku. Generalnie, polski przemysł muzyczny to był wtedy zespół Vox.
To po co graliście?
Dla radości, dla przyjemności robienia czegoś razem. Żeby mieć wokół siebie swoją załogę, która na koncertach jest głośniejsza od innych – to byli nasi fani. To nawet nie był bunt, tylko desperacja. Za kolczyk w uchu na ulicach Gliwic biłem się wtedy na każdym rogu. Miałem koszulkę z nadrukiem Holiday in Cambodia (tytuł utworu Dead Kennedys – przyp.red.) i byłem gotowy na wszystko.
Byłeś fanem?
Mówiąc szczerze: nigdy i nikogo. Grałem już wtedy, i to z przekonaniem, że jestem najlepszy na świecie. Dzisiaj mnie to śmieszy, ale wówczas rzeczywiście tak było.
Brak dostępu do mediów, żadnych perspektyw na wydanie płyty, a jednak lata 80. to ogromny boom muzyczny. Jak to wytłumaczysz?
W bardzo prosty sposób. Na początku grali wszyscy. Potem, zostawali tylko prawdziwi muzycy, dla których granie to było coś wielkiego. W zespołach lat 80. tkwiła ogromna, choć ukryta siła. Eksplodowała, bo nagle ludzie, chcieli usłyszeć coś prawdziwego. Muzyka była też wtedy manifestem politycznym. Wszyscy pragnęli choć odrobiny prawdy, czegoś nieskrępowanego cenzurą, która zresztą niezwykle łatwo dawała się wykiwać. Cenzorzy nie byli specjalnie inteligentni. I myślę, że to właśnie nie dosłowność, tylko aluzje powstałe w wyniku jej omijania tworzyły dość specyficzną poetykę lat 80. Te teksty zawsze były dobrze przemyślane. Specyficznie ukazywały prawdę, której cenzor miał nie zauważyć. Dla ludzi to było ważne. Chcieli słuchać. Mieliśmy dla kogo grać.
Zanim związałeś się z Republiką, grałeś w różnych składach. Z kim pracowało się najlepiej?
Bardzo dobrze wspominam pracę z Włodkiem Kiniorskim – wspaniałym saksofonistą jazzowym, który wychował wielu muzyków. Grywaliśmy też z Robertem Gawlińskim, jeszcze przed powstaniem Wilków. On grał na gitarze, ja na słoikach, a potem się okazało, że te piosenki zostały hitami.
Już wcześniej miałeś być Wilkiem?
Hipotetycznie. Kiedy Robert zakładał zespół, grałem już z Grzegorzem Ciechowskim, który występował jako Obywatel GC. Rozminęliśmy się, choć nie taki był plan.
Koncertowałeś też z Manaamem.
Dokładnie w tym samym czasie. Zagraliśmy jedną, ale za to dużą, trasę koncertową w Stanach Zjednoczonych. Wróciłem, i zacząłem stałą współpracę z Grzegorzem. Najpierw z Obywatelem GC, potem z reaktywowaną Republiką, z którą grałem prawie 15 lat…
Czym Leszek Biolik zajmuje się teraz?
W momencie, gdy Republika przestała istnieć, byłem już producentem. Miałem na koncie płytę Martyny Jakubowicz, właśnie ukazała się Fiolka. Skończyłem, rozpoczętą jeszcze przez Grzegorza, płytę Marcina Rozynka. Pod koniec 2003 roku, zrobiliśmy wraz z Leszkiem Kamieńskim, drugą płytę zespołu Negatyw. Poza tym, jako basista nagrałem płytę ze Stanisławem Soyką, co też było wielką przyjemnością. Udało mi się również nie zagrać z kilkoma wykonawcami, którzy być może myśleli, że to zrobię [śmiech]. Poza tym, jest jeszcze coś, co sprawia mi wiele przyjemności – małe formy reklamowe związane z telewizją czy radiem. To dla mnie rodzaj odskoczni.
Najbliższe plany?
Już „siedzi mi na karku” Fiolka z kolejną płytą. Jest Marcin Rozynek, z którym rozmawiamy, choć decyzje jeszcze nie zapadły, ale intencje są bardzo dobre. Mam też pomysł na produkcję młodej, nieznanej wokalistki. Poza tym, nadszedł czas, abym wydał swoją płytę. Przez ostatnie lata, uzbierałem mnóstwo osobistych materiałów, które z pewnością wykorzystam.
A Republika? Czy jest jeszcze szansa na to, że na jednej scenie zbiorą się muzycy Republiki i stworzą coś nowego?
Żeby znowu zagrać razem, musimy odnaleźć swoją własną, indywidualną siłę. Bardzo chciałbym, żeby tak się stało. Ciągle myślę, że te 15 lat wspólnej historii i stosunki panujące pomiędzy nami sprawią, że znów będziemy razem. Choć z pewnością już nie jako Republika.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Artur SZUBA
Foto: Katarzyna ANDRZEJEWSKA