Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Grzegorz Gajewski – przyjaciel Tomasza Beksińskiego, dziennikarza radiowej Dwójki i Trójki
Kiedy poznał pan Tomasza Beksińskiego?
1 września 1965 roku po raz pierwszy poszedłem do szkoły. Pierwsza klasa szkoły podstawowej. Przyprowadziła mnie tam moja babcia. Jej koleżanka przyprowadziła swojego wnuczka, był to właśnie Tomek Beksiński. Od tego dnia przyjaźniliśmy się przez wiele lat, praktycznie aż do jego śmierci. Ta przyjaźń najmocniejsza była chyba w czasach liceum i potem na studiach. Chodziliśmy do jednej klasy, czasami nawet siedzieliśmy w jednej ławce. Potem nasze drogi się rozeszły, ale tylko geograficznie… Jako studenci robiliśmy wspólnie tzw. “sztukę”, tzn. jeździliśmy po przeróżnych klubach studenckich i organizowaliśmy wspólnie prelekcje i pokazy filmowe puszczając na przykład pirackie nagrania “Bonda”. Wyglądało to tak, że wychodziliśmy na scenę, ja przyjmowałem rolę “bondologa”, a Tomek był “bondomanem”. Ja w tych naszych dyskusjach improwizowanych na oczach słuchaczy próbowałem porządkować to, co u niego wynikało z entuzjazmu. I tak wspólnie się bawiliśmy. Różniliśmy się w wielu sprawach, głównie damsko-męskich, ale w sumie mogę powiedzieć, że byliśmy sobie bliscy jak bracia.
Czy już wtedy coś wskazywało na to, że Tomek podąży drogą, która zaprowadzi go do mikrofonu radiowego?
Tomek był dzieckiem dość szczególnym i bardzo różnił się zachowaniem od swoich rówieśników. Wiele czasu spędzał w domu. Kiedyś pan Beksiński postanowił mu kupić rower. Tomek wówczas gorzko zapytał: “Czy naprawdę wszystkie dzieci muszą mieć rower?”. Ojciec, który nigdy go do niczego nie zmuszał, na jego własne życzenie kupił mu wtedy całą masę papieru toaletowego. Tomek wykopał wówczas w ogrodzie długie rowy, powkładał do nich rury, tym papierem je zaizolował, a potem puszczał nimi wodę. To było jedno z jego dziwacznych hobby. Potem z babcią hodował kury. Każda z nich miała oczywiście swoje imię. Później miłość do kur przerodziła się w hodowlę papużek falistych, których miał całą masę. No i wreszcie ojciec kupił mu magnetofon. Nagrywał wtedy przeróżne audycje, m.in. Piotra Kaczkowskiego. Myślę, że to właśnie od tego to wszystko się zaczęło. Niejednokrotnie razem słuchaliśmy tych audycji. Mnie osobiście drażniła maniera Kaczkowskiego. Zżymałem się na przykład, kiedy “Mistrz przydechu” bredził coś o “plamach dźwiękowych”.
Wiele osób postrzegało Piotra Kaczkowskiego jako osobę kultową, właśnie przez sposób, w jaki prowadził swoje audycje i klimat, który potrafił stworzyć swoim głosem.
Tomek na początku traktował go z niekłamanym podziwem, to prawda. Wiem jednak, że Kaczkowski go w pewien sposób wkurzał. Irytowały go popełniane przez niego od czasu do czasu błędy w tłumaczeniach. Później zresztą, kiedy Tomek zdobył autorytet jako dziennikarz muzyczny, obaj panowie chyba specjalnie za sobą nie przepadali. Powiedzmy, że obchodzili się szerokim łukiem. Dom Tomka dla mnie i kolegów z naszej paczki zawsze był miejscem, gdzie można było posłuchać dobrej muzyki. Po pierwsze Tomek miał naprawdę świetny, jak na owe czasy sprzęt (maszyna nazywała się FONOMASTER), a po drugie miał stały dostęp do płytowych rarytasów, co w naszej siermiężnej, socjalistycznej rzeczywistości było czymś niesłychanym. Te płyty puszczane były tylko w radiu, a poza tym dla zwykłego śmiertelnika kompletnie niedostępne. A tu nasz kolega dostawał piękne, świeżutkie płyty analogowe. Prenumerował angielską prasę muzyczną (m.in. Melody Makera), przez co dokładnie wiedział kiedy jaka płyta ma się ukazać. W tamtym okresie ojciec Tomka miał układ z kimś z Zachodu polegający na tym, że w zamian za swoje obrazy wysyłane za granicę dostawał właśnie te płyty.
Tomek “produkował” również swoje płyty.
Tak, to prawda. Już samo posiadanie płyty oznaczało bycie właścicielem niezwykle cennego przedmiotu. Do płyt dodawane były książeczki z tekstami, zawsze na okładce był skład zespołu, zdarzały się teksty piosenek czy czas trwania danej piosenki. Było to wtedy niezwykle cenne. Tomek wpadł na pomysł, że będzie “produkował” własne płyty. Wymyślał zespoły, które składały się z nas samych i naszych kolegów, opracowywał ich dyskografie, pisał dla nich teksty piosenek, a nawet nadawał im konkretny czas trwania. Sam dostałem kilka takich płyt, na których zaistniałem jako perkusista (bo faktycznie grałem na perkusji w szkolnym zespole) i mam je do dziś.
W tym czasie zaczęła się też jego przygoda z radiem.
Każdy z nas musiał wtedy wykazać się jakąś pracą społeczną. Tomek zajął się organizowaniem i wypełnianiem czasu szkolnego radiowęzła. Wcześniej ten radiowęzeł służył jedynie ogłaszaniu komunikatów w stylu: “Panu profesorowi zginęło pióro marki Pelikan. Uczciwy znalazca proszony jest o odniesienie go do pokoju nauczycielskiego”. Tomek natomiast zaproponował, by na przerwach puszczano muzykę. Układał program, dobierał czasy utworów tak, by zmieściły się idealnie od dzwonka do dzwonka, czym zresztą doprowadzał do szału dyrektora. Wielokrotnie się zdarzało, że gdy rozlegał się dzwonek, a dyrektor nadal prowadził swój wykład z geografii, w całej szkole rozlegał się ryk z głośników. Kiedyś tak się zdenerwował, że szarpnął za kabel głośnika, w rezultacie czego ten zleciał i roztrzaskał o podłogę. Wyobraź sobie nasz orgazm przyjemności na widok Dyra niszczącego szkolną własność. Tomek i ja zawsze byliśmy strasznymi ofermami jeśli chodzi o wychowanie fizyczne. Do tego stopnia, że gdy koledzy wybierali składy drużyn na mecz piłki nożnej, nas wybierano na końcu. Mnie zdarzało się czasem być wybranym wcześniej, bo byłem ofiarnym obrońcą. Gdy napastnik przeciwnej drużyny biegł wprost na mnie, to zamykałem oczy i wchodziłem ciałem. Natomiast Tomek to kompletnie olewał. W pewnym momencie doszło do tego, że nauczyciel, który zrozumiał, że nie zrobi z nas lekkoatletów, po prostu wypraszał nas z lekcji: “Idźcie chłopcy, idźcie posłuchać sobie muzyki”. Szliśmy wtedy do radiowęzła posłuchać sobie tej muzyki i pogadać. Potem skończyła się szkoła i dla mnie właściwie skończyła się przygoda z muzyką. Tomek natomiast dzięki swoim pasjom muzycznym i temu, że tak bardzo chciał wiedzieć, co śpiewają zagraniczni wykonawcy, zainteresował się językiem angielskim. Zaczął najpierw chodzić na prywatne lekcje, aż wreszcie w 1977 poszedł na anglistykę do Katowic. W tym samym mniej więcej czasie jego rodzice musieli wynieść się z Sanoka, bo jakiemuś kretynowi – urbaniście uroiło się, że musi rozwalić ich dom, żeby zbudować w tym miejscu coś innego. (notabene NIC na tym miejscu do dziś nie powstało). Starszy Beksiński załatwił wówczas, że w zamian za dom w Sanoku dostanie mieszkanie w Warszawie. Tomek studiował w Katowicach, a jego rodzice szykowali mieszkanie w stolicy. Sam wielokrotnie powtarzał, że w tym czasie czuł się bardzo oderwany od korzeni i to wtedy właśnie zaczęły się wszystkie jego nieszczęścia. Rok później przeprowadził się do Warszawy, najpierw kilka miesięcy mieszkał z rodzicami, a potem zamieszkał kilka bloków dalej przy ul. Mozarta.
Jak więc trafił do radia?
Miał już doświadczenie radiowca dzięki temu szkolnemu radiu, bo już wtedy nie było to tylko puszczanie muzyki. Pisał komentarze, czytał własne tłumaczenia tekstów. Już wówczas miało znamiona profesjonalizmu. Nie wiem dzięki komu trafił do radia w Warszawie. Czy ktoś mu pomógł, czy po prostu przyszedł i powiedział: “Dzień dobry, ja będę tu pracował”. Jakoś tam trafił. Na początku był Program I Polskiego Radia, a później trafił chyba do “Trójki”, gdzie zadomowił się na dłużej. Niewielu słuchaczy zapewne wie o tym że nie był tam ulubieńcem wszystkich, dlatego zapewne spychano go na ciągle późniejsze godziny. Wpływ na to miał też fakt, że Tomek nie był pracownikiem etatowym i grał przez to mniej godzin. Nie był, bo nie chciał. Wiem, że na początku stanu wojennego chciał w ogóle zrezygnować z pracy w radio. Istniały wówczas dyrektywy polityczne, zgodnie z którymi nie pozwalano puszczać zbyt dużo zachodniej muzyki i kazano pilnować, by przypadkiem nie trafiła na szczyty list i nie spodobała się zbytnio słuchaczom. Lansowano wtedy polską muzykę rozrywkową. Była jak zawsze kasta dobrze umocowanych politycznie i towarzysko wykonawców, którzy odpieprzali chałturę na wszystkich festiwalach począwszy od Zielonej Góry na Sopocie kończąc. Wszędzie ich było pełno. Nazwiska, o których dzisiaj już nikt nie pamięta. Taki na przykład Adam Zwierz, który w Kołobrzegu śpiewał “Kiedy Polska da nam rozkaz”, czy Stenia Kozłowska. Wtedy nawet Skaldowie śpiewali marszowe piosenki o smutnej doli żołnierza. Ci wszyscy ludzie musieli się gimnastykować, bo inaczej by nie istnieli.
W pewnym momencie jednak Tomasz Beksiński stał się osobą tak istotną i kultową, że jego fani uważali go za nauczyciela i przewodnika w świecie muzyki. Pan też odbierał jego audycje w ten sposób?
Jest oczywiste, że słuchałem jego audycji, ale chyba mniej gorliwie niż ci, o których mówisz. Mnie wtedy bawiły już zupełnie inne rzeczy. Chciałem odreagować bycie ostatnią ofermą w klasie, no może przedostatnią, bo ostatnią był Beksiński. Zająłem się więc sportem. Odwaliło mi kompletnie na punkcie koni, przez długi czas byłem zawodnikiem. No, a Tomek tkwił wtedy w radiu. Nie lubiłem w jego audycjach tego, że miały one najczęściej określoną adresatkę, do której Bex aktualnie wzdychał. Tomek wkładał w nie całe serce i tak przeżywał, że wkurzało mnie to i nie bardzo mogłem słuchać. Zwykle nie podzielałem jego entuzjazmu i to co inni brali za wyraz głębi, gotycyzmu, dla mnie, znającego Muzę, było czymś nie do zniesienia. Z całą pewnością nie można było jednak odmówić audycjom Tomka profesjonalizmu i klimatu.
Prawdą jest więc, że każde słowo Tomasza Beksińskiego wypowiedziane na antenie było wcześniej zaplanowane i wyreżyserowane?
Tak. Wielokrotnie siedziałem u niego z kolejną butelką piwa przy kolejnej części przygód Jamesa Bonda, podczas gdy on przygotowywał się do audycji. Zamykał się wtedy w drugim pokoju i z przejęciem stukał na maszynie każde słowo, które potem wygłaszał swoim słuchaczom. Tak! Na maszynie, bo komputera właściwie nie używał. Złamał się dopiero pod koniec życia uznając w końcu, że to szybki sposób wysyłania poczty.
Nadal kolekcjonował płyty?
Tomek miał chyba największą kolekcję płyt, jaką widziałem i nigdy ich zbierania nie zaprzestał. Zaczęło się w latach 70., gdy dostawał je od ojca, potem już kupował sam. To była jego ogromna pasja. Kupował, zbierał, wymieniał, sprzedawał na giełdzie. W pewnym momencie znany był także jako handlarz płyt. Giełda mieściła się wtedy w Hybrydach w Warszawie. Sam wielokrotnie sprzedawałem te płyty zgodnie z jego instrukcjami, a on szedł zobaczyć co nowego i ciekawego mają do sprzedania inni. Odziedziczyłem po nim kolekcję płyt analogowych. Kolekcja płyt CD została natomiast przekazana “Trójce” i powinna być tam do dziś jako “Kolekcja Tomasza Beksińskiego”. Wierzę, że rzeczywiście tak jest i że wykorzystywana jest do właściwych celów.
Czy mieliście jakiś specjalny klucz w doborze tych płyt, czy brało się to co było?
Gust stopniowo nam się zmieniał Była taka muzyka i takie grupy, których mogliśmy słuchać jako nastolatki, a już trzy czy cztery lata później była dla nas rąbanką nie do przyjęcia i mieliśmy “pawia na zębach” kiedy leciała. Nie chcę użyć górnolotnego słowa, że nastąpiła sublimacja naszego smaku, ale jakaś zmiana jednak nastąpiła. To znaczy zwróciliśmy się ku balladom i rockowi symfonicznemu. Pamiętam, że ogromne wrażenie wywarła na nas płyta Alan Parsons Project “Tales of Mystery and Imagination”, inspirowana opowiadaniami Alana Edgara Poe.
W latach 80-tych powstało kilka polskich formacji, jak Manaam czy Republika, które uprawiały swojego rodzaju publicystykę wyśpiewując to, co pośrednio bądź bezpośrednio dotyczyło otaczającego ich świata. Młodzież szła za tą muzyką doszukując się w niej recepty na życie. Jak to było w waszym przypadku? Robiło to nas Was jakieś wrażenie?
Do mnie to właściwie nie trafiało. W latach 80-tych starałem się uciekać od tej rzeczywistości w kino, czy jak już wspominałem, w sport. Wolałem wsiąść na konia i myśleć o tym, czy czysto skoczy. Tomek natomiast, z tego co mi wiadomo, nigdy specjalnie nie był fanem jakiejś mocno zaangażowanej muzyki. Od czasu do czasu zaperzał się na różne rzeczy. Jak była komuna, to zaperzał się na komunę, jak wajcha poszła w druga stronę, on zaperzał się na przeciwną tak, że pod koniec swojego życia był zagorzałym antyklerykałem. Podejrzewam, że jakby pożył jeszcze parę lat, to skończyłby jako zwolennik ojca Rydzyka [śmiech]. Żadna manifestacja społeczna czy ideologiczna w muzyce do niego nie przemawiała. Ja w każdym bądź razie nigdy z jego ust nie słyszałem żadnych deklaracji względem muzyki polskiej, chociaż wiem, że jej słuchał…
Dziękuję za rozmowę.