Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Jędrzej “Kodym” Kodymowski, lider trójmiejskiej APTEKI – jednego z najciekawszych i najbardziej ekscentrycznych zespołów polskiego niezależnego rocka
– Maj 1983 roku, co ci mówi ta data?
– Co? Wtedy w Szczecinie grałem, tak?
– A ja słyszałam, że grałeś wtedy w jednym z gdańskich kin i był to pierwszy koncert zespołu Apteka.
– A, w kinie! Tak! To było w Klubie Harcerza, wtedy powstał zespół.
– Dla kogo wtedy grałeś? Jacy ludzie przyszli na ten koncert?
– Kilku harcerzy, główny organizator i jakiś tam “Wybielacz”. Wiesz taki gość, który – kiedy miałem zaprezentować jakiś utwór, np. “A teraz, kurwa, utwór poświęcony Adolfowi Hitlerowi” – odpowiadał grzecznie: “Dziękujemy za tę informację, to jakby już wszystko zostało wyjaśnione. Jak to dobrze, że takie zespoły powstają”, i takie tam ochy i achy…
– Skąd chęć występowania na scenie?
– Przez dwa letnie sezony byłem w Anglii i miałem przyjemność widzieć z koncertów The Stranglers w Hyde Parku. To był jeden z tych słynnych koncertów, na których rozbierały się do naga prostytutki. Muzyków ściągnięto ze sceny, a mnie się to ogromnie spodobało. Pomyślałem sobie, że jeśli oni mogli założyć taki zespół, to i my też możemy. Tak się więc stało.
– Oprócz The Stranglers, czego wtedy słuchałeś?
– Sex Pistols, Discharge i innych w tym gatunku.
– A polska muzyka?
– Żadnej! Zawsze wszyscy byli dla mnie pełnymi frajerami, nie uznawałem nikogo. To znaczy, są osoby, które wtedy wysoko sobie ceniłem i cenię do dziś. Na pewno należy do nich Rafał Kwaśniewski. Miał kiedyś zespół Sstill, a później Elektryczne Gitary. Chociaż Sstill bardzo mi się podobał, Elektryczne też, nie było to już jednak to samo. Poza tym bardzo ważny jako człowiek był dla mnie Skandal. Uważam, że istnienie jego zespołu w tak frajerskiej jak obecnie wersji, jest pomyłką. To jakby opluwanie grobu swojego kolegi, który stworzył to wszystko. Miał charyzmę, był fajnym facetem.
– A co z twoimi fanami, ludźmi, którzy przychodzili na wasze koncerty, mieli płyty i otwarcie twierdzili: my słuchamy Kodyma i Apteki?!
– Jeśli chodzi o publikę Apteki, zawsze była to elita i tak chyba pozostało. Z pewnością są to indywidualiści. Nie potrzebują podszywać się pod kogoś i być kimś, kim nie są.
– Jak Kodym wyglądał w latach 80?
– Nosiłem długie włosy, które czesałem w kitek, a na tyłku miałem “501” i zielony “flejerek”. Czarnego koloru nigdy nie nosiłem, na gotyk nie odjechałem, miałem co prawda “ramonezkę”, ale nic poza tym.
– Co z cenzurą?
– Nie miałem żadnych problemów. Język angielski z góry eliminował te problemy. Nikt z cenzorów po prostu nie znał tego języka.
– Nie mówiłeś nic do widowni pomiędzy kawałkami, nie wykrzykiwałeś swoich myśli?
– Wykrzykiwałem i to dość często, ale zawsze przyjeżdżaliśmy taką ekipą, że nikt nie starał się być impertynencki. To była bardzo krótka piłka.
– Jakaś awantura na koncercie, pamiętasz taki incydent?
– W połowie lat 80. graliśmy w Leningradzie na pierwszym Rock Festiwalu po tej rosyjskiej odwilży. Było z pięć tysięcy Rosjan, a Maciek Wanat chciał uatrakcyjnić nasz występ, tak żebyśmy zostali zapamiętani. To nie było żadne cyniczne podejście, bo on nie miał go w sobie za grosz. Po zagraniu paru piosenek zaczął napierdalać tę rosyjską perkusją, aż ją całą rozjebał. Tam był taki zwyczaj, że po koncercie wchodziły na scenę pionierki i wręczały wykonawcom po tulipaniku. No i kiedy weszły, były nieświadome tego, co się właśnie stało, a cały stadion zamarł. Nastała cisza jak na cmentarzu, ale nie w Święto Zmarłych, tylko w normalny zwykły dzień – grobowa cisza. Tak jak w dźwiękoszczelnej kabinie z Wielkiej Gry. Ekipa, która wtedy z nami przyjechała, była czteroosobowa. Był jeden UB-owiec, jakaś tam prezesowa z Centrum Kultury i Waldek Brudziecki, pseudonim Dolar. Moja mama zawsze mówiła: “Jędruś, syneczku, a czy ten Waldek, to nie jest rurą? No bo kto to widział, żeby dorosły facet chodził w czerwonej skórze i nosił kolczyk w uchu?” No i ten Waldek właśnie na tym koncercie biegał i krzyczał: “Pojedziemy, kurwa, na białe niedźwiedzie, to już jest koniec, to już jest, kurwa, koniec. Ja wam nie oddam paszportów!!!”. Trzeba go było troszeczkę wtedy ostudzić krótkim kodem informacyjnym, dźwiękowym, puszczanym z otworu gębowego: “Waldek, czy nie dostałeś nigdy gołą dupą w ryj?”. I to go zawsze trochę chłodziło. No i taki był to nasz pierwszy wyjazd do Rosji.
– Twoje podsumowanie lat 80.?
– Dla mnie to było alternatywne spędzanie wolnego czasu. Zamiast siedzieć w hotelu “Gdynia”, palić papieroska i pić kawkę, wolałem sobie pograć. Tak właśnie robiłem w latach 80. Robiłem też co prawda bardzo dużo innych rzeczy. Wiele by wymieniać, ale nie wiem czy to wszystko się już przedawniło prawnie! (śmiech). Jak to się mówi, za bajki się nie siedzi, a za udowodnione historie owszem, więc wolałbym ten etap i tę sferę życia pominąć.
– Rozumiem zatem, że grzeczny nie byłeś?
– Starałem się jakoś godnie żyć i to wszystko.
– Jesteście obecnie w trasie “Zagłada robactwa”. Dość odjechany tytuł…
– Wiadomo, nikt nie lubi insektów, nikt sobie ich w domu nie życzy… Ani pluskiew, ani karaluchów, ani mrówek faraona, ani tak zwanych żuczków, tych “nawciaków”, bo są obrzydliwe. Gramy na koncertach stary materiał i kilka nowych kawałków. Jesteśmy hobbystami i robimy to jedynie dla przyjemności. Te wszystkie opowieści o apanażach, jakie płyną z show biznesu, są śmieszne. Samą nazwa “show business” w naszym kraju jest zabawna. To jakaś kurewska hipokryzja. Jak już mówiłem, robimy to dla własnej przyjemności, jako alternatywna forma spędzania czasu. Nie pchamy się nas w historie typu białe limuzyny, pierdolenie wszystkich czołowych modelek, picie najlepszych alkoholi i ćpanie pseudo koksu, który jest schlastany, kurwa, przez handlarza. Nam chodzi tylko o to, żeby żyć tak, jak sobie żyjemy – przyjemnie. A sama trasa? Można powiedzieć, że to początek, koniec lub połowa, sam sobie wybierz.
– Czyli?
– Ta trasa nigdy się nie skończy, tzn. skończy w momencie kiedy trafię do piachu. Tak naprawdę, to w październiku zagramy jeszcze kilka koncertów, a potem udamy się do studia, żeby nagrywać. Ale maltretowanie robactwa jest, kurwa, przewidziane non stop – to nasz constans i już. Poza tym każdy musi zająć się swoimi domowymi sprawami, zmyć naczynia czy zrobić zakupy z cyklu, kurwa, włoszczyzna i takie tam historie.