Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Rozmowa z Kubą Wandachowiczem, muzykiem i głównym ideologiem Cool Kids of Death
Dorastałeś w latach 80, jak odbierasz to, co się wtedy działo, ten rockowy boom? A może muzyka była ci wtedy zupełnie obca?
Lata 80. to dla mnie czas, kiedy kształtował się mój gust muzyczny. Nasiąkałem wtedy muzyką. Nie tylko rockiem, bo pierwszy koncert, na jakim w życiu byłem, był to zajebisty dla mnie występ „Kajagoogoo” w Hali Sportowej, W Łodzi, na który zabrała mnie moja chrzestna. Było to dla mnie przeżycie nieporównywalne z niczym. Równie silne emocje wywołały we mnie jedynie kinowe „Gwiezdne Wojny”. Byłem wtedy na tyle młodym człowiekiem, że nie rozróżniałem jeszcze tak dobrze gatunków muzycznych. Nie wiedziałem czy to był pop czy punk, zwłaszcza, że mnóstwo wykonawców tworzyło na pograniczu różnych stylów muzycznych.
A lubiłeś polską muzykę?
Duże znaczenie miał dla mnie wtedy telewizyjny program pt. „Wideoteka”, prowadzony przez Krzysztofa Szewczyka. Bardzo lubiłem Klausa Mitffocha, Azyl P, tego nie dało się uniknąć, bo to było prezentowane w telewizji. Co tam dalej? O, Siekiera, Rezerwat… Przecież utwór „Zaopiekuj się mną” Rezerwatu był hitem wszystkich szkolnych dyskotek. Na pewno ważnym zespołem był też Aya Rl. Pierwszą piosenką, która spowodowała, że zacząłem się bliżej przyglądać temu, co dzieje się na rynku muzycznym, była – uwaga – piosenka zespołu Różowe Czuby pt. „Dentysta sadysta”. Zresztą, dopiero po latach dowiedziałem się, że jej tekst napisał mój znajomy z Łodzi, poeta i tekściarz Jacek Bieleński z grupy Plastic Bag. On tam grał razem z Marylą Rodowicz. Był to dla mnie maksymalny czad. Kolejnym takim objawieniem była… Izabela Trojanowska, no i oczywiście niezapomniana Republika.
Słychać echo tamtych czasów w twórczości Cool Kids of Death?
Tak, myślę, że nawet bardzo. Na przykład w kawałku „Armia zbawienia”. Na początku słychać dźwięk klawiszy, który wymyśliłem i który ma nawiązywać do „Enola Gay” OMD. Teraz wspólnie z Anią Dąbrowską, dziewczyną, która będzie niebawem nagrywać płytę dla BMG, nagrałem cover OMD, zatytułowany „Souvenir”. Oprócz tego gramy na koncertach covery Joy Division i The Cure.
Czy zespołowi rockowemu trudno jest obecnie funkcjonować, zwłaszcza kiedy gusta kształtuje VIVA, MTV czy programy w stylu „Idol”? Nie giniecie w natłoku pseudoartystów wypuszczanych na scenę przez tego rodzaju produkcje?
Nam jest jakoś łatwo. Z jednej strony mamy szczęście, ale z drugiej, dokładnie wiemy, co chcemy robić. Nie jest więc tak, że trafiło się ślepej kurze ziarno, tylko bardzo mocno na to pracowaliśmy.
W Gazecie Wyborczej ukazał się ciekawy tekst twojego autorstwa, zatytułowany „Generacja nic”, opisujący obecne pokolenie młodych ludzi. Czym ono różni się od tych z poprzedniej dekady?
Jak już wspomniałem, w latach 80. byłem dość młodym człowiekiem, więc trudno tak naprawdę było mi oceniać pokolenie, czy to, co się wokół mnie dzieje jako jakieś zjawisko socjologiczne. Jednak z perspektywy czasu wydaje mi się, że wtedy o tyle było lepiej i łatwiej, że wróg był bardziej namacalny. Piosenki, które były publicystyką i głosem młodych ludzi miały wyraźnie określony cel ataku. Albo byłeś z systemem, albo przeciwko niemu i to było bardzo wyraźnie podkreślone. Teraz ta sytuacja na tyle się rozmyła, że ludzie często wolą się temu poddać, bez określania „jestem za” czy „przeciw”. Wszystko jest podporządkowane prawom rynkowym, o tym jest między innymi mój artykuł. Jeśli coś ma szansę zarobić, jest to automatycznie lansowane i to czasami za pomocą trików marketingowych, które mają naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwym życiem. Takie narzucanie przez bogatych czegoś tym, którzy tych pieniędzy nie mają. Natomiast w latach 80. ludzie chcieli słuchać, dowiedzieć się czegoś, przeżyć coś. Ta muzyka była siłą rzeczy niezwykle istotna, między innymi przez to właśnie, że nie była podana na tacy. Nie było przecież wolnego rynku muzycznego. Podziemnymi kanałami zdobywało się to wszystko i ludziom niezwykle zależało, żeby do tego dotrzeć. Stacje radiowe, takie jak Trójka, były znacznie bardziej opiniotwórcze i znaczące niż teraz. Obecnie w tym swoistym morzu komercyjnych mediów one się gubią. Jeżeli wyznacznikiem popularności jest utwór puszczany w radiu typu RMF FM, które nastawione jest na kasę, wiadomo, że Trójka będzie w tym wszystkim ginęła i trzeba będzie do niej dotrzeć, a ludzie są na tyle rozleniwieni, że im się po prostu nie chce.
Czy myślisz, że zespoły takie jak CKOD otworzą trochę oczy tym leniwym odbiorcom?
Nie wiem. Przede wszystkim nie chcemy wpływać na świadomość odbiorców.
Jednak każda z waszych piosenek jest pewnego rodzaju manifestem.
Tak, to są manifesty, ale powstałe z potrzeby wyrażenia siebie samego, a nie potrzeby odciśnięcia się na psychice słuchacza. My robimy swoje, a jeśli to sprawi, że ludzie zaczną przyglądać się bardziej ambitnej stronie życia, a nie tylko komercyjnej, to doskonale. Ale podkreślam, nie jest to naszym założeniem. Strasznie nie lubię zespołów, które podchodzą do swojego grania jak do misji i chcą czegoś nauczać. To nie o to w tym chodzi. Nas wkurza to, że ludzie nie myślą samodzielnie, tylko kryteriami, które narzuciły prawa marketingowe, więc jeśli promując nasz zespół mielibyśmy narzucać im nasz system wartości, byłaby to z naszej strony ogromna niekonsekwencja i zaprzeczanie samym sobie.
Plany CKOD na najbliższą przyszłość?
Jestęsmy teraz w trasie, która potrwa do końca listopada. Promujemy naszą najnowszą płytę. To w sumie 26 koncertów, a zagraliśmy dopiero kilka, więc przed nami jeszcze sporo występów. Poza tym przygotowujemy wersje angielskojęzyczne obu naszych płyt. Tym na razie żyjemy, a co dalej? Pewnie będziemy nagrywać nowe rzeczy, ale nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć, zobaczymy… Natomiast moje osobiste plany, to projekt pod nazwą „Saturday Night In The City Of Dead” (od tytułu jednej z piosenek Ultravox), czyli zespół, który zakładam wraz z perkusistką grupy Andy. Mam zamiar kultywować w nim moje dyskotekowo-nowofalowe inklinacje.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia
Rozmawiał Artur SZUBA