Każda recenzja ma to do siebie, że trzeba ją jakoś zacząć. A najlepiej zaczynać z grubej lub w miarę grubej oraz drożnej rury. Ok.
Nowa płyta Placebo. I co? Średnio tudzież raczej średnio. 13 kawałków, w tym co najmniej 3 absolutnie zbędne. Mrówy na krzyżu? Jedna, w porywach dwie. Nowy perkusista? Niezły, chociaż momentami zbyt efekciarski. Rozterki młodego Wertera, artystyczne i wizerunkowe niedopowiedzenia, środkowy palec w górze? Is it still only rock’n’roll? Do you still like it? Na koncerty wciąż tylko od lat 18? Stelmach szczytuje przy każdym nowym kawałku oraz klęczy zamiast pracować? No, jakby niekoniecznie.
Placebo, według samych muzyków, było kiedyś zespołem, uwaga, punkowym. W sensie mentalnym, a nie fryzjerskim czy stricte muzycznym. Już nie jest. No, bo nie jest! Pytanie “jaki ten zespół już nie jest?” wydaje się dziś kwestią o wiele bardziej zasadną niż pytanie “jaki ten zespół jest?”. Zatem, jaki ten zespół już nie jest? Na płycie “Sleeping With Ghosts” jeszcze jakiś był. A na płycie “Meds”?
Na płycie “Meds” już go trochę nie było. Głównie dlatego, że ten dołujący, trochę na siłę zrobiony album przypominał chatotycznie zestawioną bajaderę z raczej gorszych niż lepszych kawałków, profesjonalnie wzmocnioną pijarem z najwyższej półki. Sorry, ale jak inaczej interpretować udział Michaela Stipe’a w utworze “Broken Promise”? Przecież to jest top 10 najnudniejszych piosenek ostatniego 10 lecia! A pierwszy singiel – “Because I Want You”? Słuchanie po nim perełek w rodzaju “Pure Morning”, “Without You I’m Nothing”, “The Bitter End” czy “Special Needs” zwyczajnie bolało. I boli do dziś. I jutro też trochę zaboli. A żeński target w przedziale wiekowym 14-17 płakał, kochał i piszczał. Ze szczęścia. Cóż…
Trasa, sale wypełnione do ostatniego miejsca, ba, znakomite koncerty. Kapela i biznes wokół niej funkcjonowały wzorowo. Powiał wiatr zmian. Wywalili perkusistę, Steve’a Hewitta, nie mówiąc mu o tym osobiście. Bo myślał podobno intensywniej o dupie Maryni, niż o Placebo. Dziwny, zaskakujący szach – mat. Przyjęli nowego – Steve’a Forresta z zespołu Evaline. Na pokładzie zameldował się też uznany głównie w kręgach ciężkiej rozrywki producent, David Bottrill. Podpisali nowy kontrakt dystrybucyjny, zamknęli się w studiu i walnęli nową płytę. Wypas?
Nie, nie wypas. Wbrew temu, co wieszczą w brytyjskiej prasie, “Battle For The Sun” nie jest jednym z najlepszych i, broń Boże, najlepszym albumem w dorobku grupy. Kompozycyjnie, aranżacyjnie i tekstowo zespół zaczyna tym razem już mocno ocierać się o pop-rockowy muł. Warto tu zastosować nieco zgryźliwą teorię znakomitego dziennikarza, Igora Stefanowicza. Mówi ona o tym, że jeśli jakiś kawałek traktuje o siedmiu zbójach, to często w pozostałych utworach liczba zbójów drastycznie wzrasta. “Ashtray Heart”, “The Never – Ending Why” i przede wszystkim ” For What It’s Worth” to trzy kliniczne przykłady piosenki zbójeckiej. Cóż, lep w postaci zaśpiewanego na trzy głosy po hiszpańsku refrenu, hitu do miarowego kręcenia obojczykiem czy gęsto zawieszonych w aranżach dęciaków jest równie skuteczny jak klej poxipol w klejeniu łyżew. Smutne to trochę oraz drastyczne.
Jest też na “Battle For The Sun” kilka mniej drastycznych fragmentów. “Kitty Litter” miał tu chyba pełnić podobną rolę, co “Bulletproof Cupid” na “Sleeping With Ghosts”. I chyba miał być najbardziej rockowym kawałkiem na płycie. “Bright Lights” niemal natychmiast przywodzi na myśl Pavement i ich znakomite “Texas Never Whispers”, a tym samym patent zastosowany z niezłym skutkiem przez Placebo w przeszłości (“Slave To The Wage”). “Devil In The Details” to przede wszystkim emocje przy mikrofonie. Takie, które kilka dobrych lat temu uczyniły ten skład i jego wokalistę ważnymi elementami współczesnej popkultury. Inna sprawa, że dziś zaśpiewane przez Briana Molko nawet z ogromną siła słowo “fuck” waży trochę mniej. Bo ta płyta to, cytując lidera, “w większości radość, życie i światło”. A jeśli na płycie następnej będzie jeszcze więcej światła? “Światło, nosisz je w sobie”, jak to kiedyś zostało ustalone, a poza tym “nie po oczach, nie po oczach!”.
Finał. “Kings Of Medicine”. Bezdyskusyjny lider na “Battle For The Sun”. I co paradoksalne, najbardziej popowy. Mało tego, z dęciakami w ostatnich dwóch minutach! Trąbka na mocnym, pięknym reverbie. Cztery minuty, dziesięć sekund. Miało to hulać w reklamówce typu “piłeś – nie jedź, nie piłeś – nie zmuszaj się albo ewentualnie spróbuj”. Takich niby-balladek ukazały się już i ukazują nadal tysiące. Niespecjalnie oryginalnych, nowatorskich czy w jakiś dziwny sposób zaraźliwie melodyjnych. Ten zespół takie też już popełniał. “Chcieliśmy nagrać hołd dla All You Need Is Love i Sierżanta”. No i nagrali. Dobra, niech będzie – najlepsza piosenka Placebo od czasu “Special Needs”. I najlepsza płyta od czasu “Meds”, he he he.
Czy tę recenzję czyta(ł) wspomniany wyżej target? Targecie, porysuj sobie, po czym zaśpiewaj wesoło: “Światło, nosisz je w sobie, światło, nie zgaśnie choćbyś chciał”. Chwilo, trwaj, jesteś piękna. Stelmach to debil.
Piotr Stelmach